Okazuje się, że nie tylko państwo mamy „teoretyczne”, ale i teoretyczny jest cały nasz system partyjny.
„Afera podsłuchowa”, wciąż nie wiadomo przez kogo administrowana (nie wie tego premier dysponujący całym aparatem „teoretycznego” może, ale jednak państwa, skąd więc ja miałbym wiedzieć) wytrąca Tuskowi z ręki kolejne polityczne narzędzia. Właśnie wytrąciła Romana Giertycha, który stawał się pomału ważnym prawicowym pułkownikiem naszej neosanacji. Był narzędziem premiera do przeciągania na stronę obozu władzy coraz to nowych środowisk i postaci prawicy.
Premier – jak wielokrotnie na tych łamach zauważałem – nie widząc dziś po stronie polskiej lewicy żadnego potencjału politycznego, który mógłby mu pomóc albo też zagrozić (ewentualnie pozostawiając ten minimalny potencjał do zagospodarowania Millerowi i Palikotowi, dla których miał pewne swoje scenariusze, gdyby któryś z nich politycznie przeżył), skupił się wyłącznie na korumpowaniu mniej lub bardziej dziadowskiej prawicy, żeby zamiast PiS-u popierała PO. Nie tylko Giertych do tego służył. Jak dowiedzieliśmy się właśnie z materiału „Gazety Wyborczej”, także Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych (kontrolowana przez MSW, a więc Sienkiewicza działającego jednak w tym rządzie bardziej jako lojalny asystent premiera do specjalnych poruczeń niż jako skuteczny szef dużego siłowego resortu), służyła do korumpowania mniej lub bardziej dziadowskiej prawicy, żeby ta nie przeszła na stronę PiS-u, tylko osłoniła słabnącą Republikę Weimarską. Dlatego właśnie w jej władzach zatrudniono w ostatnim czasie obecnego szwagra Romana Giertycha, a także dawnego działacza ZChN oraz dawnego wydawcę „Egzorcysty”, będącego także duchowym i biznesowym wspólnikiem Grzegorza Górnego (redaktor naczelny „Frondy” w bardziej mimo wszystko umiarkowanej epoce funkcjonowania tego pisma, wygryziony później przez bardziej fundamentalistycznego, bardziej fanatycznego, a zatem cieszącego się większym zaufaniem frondystycznej młodzieży Tomasza Terlikowskiego, zgodnie ze znaną przecież także lewicy w nieco innej formie zasadą zaostrzania się wojny kulturowej w miarę budowania państwa wyznaniowego). Trudno powiedzieć, że były to nominacje chociażby wedle klucza „Kościoła otwartego”, „Kościoła łagiewnickiego” czy „Kościoła Franciszka”. Były to nominacje twardo pragmatyczne. Mające w kraju bez lewicy, w kraju potężniejącej we wszystkich obszarach prawicy, zapewnić słabnącej Republice Weimarskiej osłonę z prawicowej strony.
Ponieważ jednak jak się dziadowską prawicę korumpuje tak dziadowskimi metodami, pozostają ślady albo też narzędzia do korumpowania dziadowskiej prawicy same okazują się być nieco dziadowskie, dlatego kolejne uderzenie w Tuska poprzez uderzenie w Giertycha stało się tak proste.
Fakt, że Giertych tym razem „sam się prosił”, bo aby zasłużyć sobie na pozycję prawicowego pułkownika neosanacji, wystąpił lojalnie w obronie obozu władzy, publicznie krytykując „Wprost”. I podpowiadając ścieżki prawne, które utrudniłyby tak swobodne jak to dziś jest robione zmasowane użycie przez „Patriotę” za pomocą „Wprostu” nielegalnych podsłuchów. Jednak „Wprost” – ponieważ nie jest już tygodnikiem, ale jeszcze nie wiadomo dokładnie, czym jest – odpowiedziało Giertychowi nie argumentami i nie artykułami (Latkowski i Nisztor nie tylko z argumentacją mają problemy, oni nawet nie nauczyli się nigdy dysponować płynnie polszczyzną pisaną, ich podstawowe talenty są zupełnie inne), ale kolejną taśmą sprzed trzech lat, tym razem kompromitującą Giertycha, z obszernego magazynu materiałów obciążających rozmaite osoby publiczne i półpubliczne naszego Weimaru. Magazynu, który będzie używany na potrzeby kolejnych „polemik”. W tej nowej sytuacji samo już krytyczne pisanie o postępowaniu redaktorów „Wprost” zaczyna być ryzykowne, bo nie są to ludzie, którzy na polemikę odpowiadają polemiką, ale raczej na polemikę odpowiadają połamaniem kolan metalowym prętem. Czyli wyrzuceniem na ewentualnego polemistę czy kogokolwiek, kto doraźnie przeszkadza, kompromitujących materiałów zabranych na niego zawczasu.
Mamy tu oczywiście do czynienia z szantażem, a nie dziennikarstwem. Ale co z tego. Jak państwo się sypie, zaczynają rządzić silniejsi: szantażyści, mafiozi, służby własne i obce, oligarchowie nie chcący płacić podatków, Kościół (przykro mi, że instytucja, która kiedyś przyniosła do Polski zachodnie chrześcijaństwo, czego nie uważam za katastrofę w historii tego kraju, zachowuje się dziś tak jak każda inna silna roszczeniowa banda i korzystając ze słabości państwa, bierze to, na co ma ochotę; ale ponieważ tak jest, trudno tego nie nazwać). Nowe Średniowiecze zagnieżdża się w ruinach Weimaru na dobre. Warto sobie przypomnieć Mad Maksa, Księgę Ocalenia i inne efektowne hollywoodzkie antyutopie. To już jest nasz polski świat – ukryty w gustownym opakowaniu peryferyjnej konsumpcji udającej świeckie państwo prawa. Wkrótce przestanie móc nawet udawać.
A błędem Tuska – minimalnie gorszym niż zbrodnia – okazuje się niezadbanie o to, by pozostawić po sobie partię, która w momencie kryzysu będzie potrafiła w miarę bezpiecznie i szybko (nawet jeśli strat w takiej sytuacji nie dałoby się uniknąć) wykreować zmiennika dla niego jako lidera i dla jego ministrów.
Partia Republikańska przeżyła kompromitację Nixona zakasławszy zaledwie parę razy w rękaw, Labour przeżyła Blaira, francuska PS przeżyje (no, powiedzmy, że mam ogromną nadzieję, choć nie mam pewności) prezydenturę Hollande’a. Podczas gdy SLD nie przeżyje Millera (już raz próbowało), PiS nie przeżyje Kaczyńskiego, a PO będzie miało poważne problemy, aby przeżyć Tuska i jego ministrów.
W ten sposób okazuje się, że nie tylko państwo mamy „teoretyczne”, ale i teoretyczny jest cały nasz system partyjny. Co zatem jest praktycznego w naszej „liberalnej demokracji” obchodzącej niedawno hucznie swoje ćwierćwiecze? Wychodzi na to, że już wkrótce będziemy musieli sami to ustalić. Budując siłę przeciwko sile (jeśli potrafimy). Gdyż także zasada prawa powszechnego okazała się w dzisiejszej Polsce tylko piękną, wielką teorią.