Po felietonie na koniec świata można już napisać wyłącznie felieton bardziej optymistyczny. Choć jak to zwykle w naszym podzielonym świecie, co bardziej optymistyczne dla jednych, może się okazać mniej optymistyczne dla innych.
Przeczytałem parę kolejnych cynicznych współczesnych tekstów wychwalających nacjonalizm i fascynujących się renacjonalizacją polityki europejskiej. Dlaczego wszystkie teksty wychwalające nacjonalizm dzisiaj muszą być cyniczne? Ponieważ nacjonalizm w Europie nie jest już instrumentem chytrości rozumu.
Naród był w XIX wieku narzędziem emancypacji zarazem społecznej, jak i politycznej. Poprzez naród próbowano budować na europejskim kontynencie zarówno nieco większą równość, jak i nieco powszechniejszą demokrację. Oczywiście za tym wspaniałym narzędziem od samego początku ciągnął się cień. Cień przemocy, ale przecież każda idea ulokowana w świecie ciągnie za sobą taki cień. I niezależnie od obowiązku, aby w miarę możliwości rozpraszać ów mroczny cień słabym kagankiem komunikacyjnego rozumu, warto się uważnie przyglądać, czy ta przemoc, która niestety i tak z nami zostanie, służy jeszcze emancypacji (choćby w najmniejszym stopniu), czy jest już wyłącznie reakcyjnym narzędziem instrumentalizacji i lęku. Mówiąc o reakcyjności nie mam – choć chciałbym, tak by było prościej – na myśli dawnego pojęcia tego, co złe dla lewicy, a dla prawicy odwrotnie. Myślę znowu o Sloterdijkowskiej pułapce nowoczesnego cynizmu, w której każda idea może ulegać instrumentalizacji i obsługiwać wyłącznie reakcyjny lęk. Zatem zarówno przemoc idei warto badać, jak i to, do czego na danym etapie życia idei przemoc ta służy.
W przypadku idei narodu cień przemocy, jaką ta idea od początku niosła, przestał służyć emancypacji już w XX wieku. Choć znam teorie, że I i II wojna światowa były największym możliwym narzędziem emancypacji, mam owe teorie gdzieś. Holocaust, GUŁAG, powstanie warszawskie, pogromy zorganizowane i amatorskie, rzeź na Wołyniu, operacja „Wisła”, masakry na Wschodzie i na Zachodzie, to nie są dla mnie rzeczy jakkolwiek ambiwalentne, posiadające jakąkolwiek immanentną wartość. To nie są nawet rzeczy do jakiegokolwiek obchodzenia, świętowania, upamiętniania. No chyba, że chcielibyśmy je przy okazji takich „obchodów” naprawdę cokolwiek przemyśleć, co jednak zdarza się rzadko. Zwykle ich rocznice to tylko niekończący się, cykliczny i jałowy rytuał.
Dzisiaj w Europie nacjonalizm stał się już prawie wyłącznie toksyną. Widać to najlepiej, kiedy na naszym kontynencie, szczególnie pod wpływem kryzysu, następuje tzw. „renacjonalizacja” polityki europejskiej. Nie ma już ona nic wspólnego z budowaniem żywego narodowego demosu, z emancypacją kogokolwiek, z demokratyzacją, z równością. Jest zjawiskiem wyłącznie lękowym i reaktywnym, a sztandar renacjonalizacji polityki europejskiej najbardziej dumnie podnoszą największe autorytarne buce i najpodlejsi cynicy.
To jednak nacjonalizm zdecydowanie osłabia. Jeśli Unia Europejska upadnie, to raczej pod ciosami globalnego kapitalizmu niż uśmiercona przez reakcyjne, gryzące po kostkach karzełki współczesnych europejskich nacjonalizmów.
Istnieją oczywiście w Europie państwa narodowe, stabilizowane i uwięzione zarazem w swoich narodowych językach. Ale nie jest też tak, że w każdym narodowym języku jest jeszcze czego posłuchać, poza wyrzekaniami. Powróćmy bowiem na nasze maleńkie podwórko, na którym jednak również możemy uratować lub zniszczyć cały świat. Pomiędzy nacjonalizmem z czasów, kiedy był w Europie narzędziem emancypacji, a nacjonalizmem dzisiejszym, który jest już tylko narzędziem resentymentu i lęku, jest taka różnica jak pomiędzy Norwidem a Zawiszą, Herderem a Krasnodębskim, Heglem a Rymkiewiczem.
Norwid potrzebował narodu do pracy, Zawiszy jest on już potrzebny wyłącznie do pajacowania. Heglowi naród niemiecki był potrzebny jako podmiot, który zbudował państwo prawa, Rymkiewiczowi naród polski już tylko jako podmiot krwawych i fantazmatycznych bachanaliów
Herder widział w narodach narzędzie duchowego doskonalenia ludzkości, Krasnodębski widzi w nacjonalizmie szansę (zupełnie zresztą minimalną) na pomszczenie faktu, że salon warszawski po macoszemu obszedł się z jego młodzieńczym geniuszem i pasją.
Zgodnie z nie tak już nową świecką tradycją moich felietonów, przypomnę jeszcze tylko ponownie aforyzm Josepha de Maistre’a, w którym rzekomo dystansował się on wobec oświeceniowego uniwersalizmu i wybierał narody. „Widziałem w swoim życiu Francuzów, Włochów, Rosjan, wiem nawet, dzięki Monteskiuszowi, że można być Persem; ale co do człowieka, oświadczam, że nie spotkałem go nigdy w życiu”. Wcześniej, dopóki także ja sam nie stałem się mizantropem, nie rozumiałem, że mamy tu do czynienia wyłącznie z figurą mizantropii. „Nie spotkałem nigdy w życiu człowieka” – jak widać mizantropii bardziej radykalnej, niż ta Diogenesa „Psa”, który rzadko bo rzadko, ale czasami jednak w swoim życiu człowieka spotykał. U de Maistre’a, tego wielkiego i wrażliwego człowieka, tak przerażająco otchłanna mizantropia pojawiła się w reakcji na terror Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pierwszy w historii Europy terror egzekwowany przez zmobilizowany narodowy demos. Więc to „odkrycie narodów”, aż po dziś dzień przez wszystkich reakcyjnych narodowców wielbione, jest w rzeczywistości świadectwem pierwszego historycznego objawienia narodu wyłącznie jako dwuznacznego fatum. Oczywiście „realistycznego”, tak jak każde fatum.