Nurkujemy ostro – w realną władzę oszalałego ze strachu przed „drugą Irlandią” polskiego Kościoła i populistycznej prawicy rozmaitych odcieni.
Po kolejnym, nieporównanie bardziej zmasowanym uderzeniu „kelnerskich” podsłuchów, Platforma Obywatelska nie walczy o zwycięstwo (nie walczy dzisiaj? walczyć nigdy już nie będzie w stanie?), lecz walczy o przetrwanie.
W wewnętrznej logice polskiej samowystarczalnej polityki i polskich samowystarczalnych partii powszechnie uznaje się za oczywistość, że przetrwać potrafią tylko te partie, które zachowują „silne przywództwo”. W tej samowystarczalnej logice PR-u i mediów tak jest rzeczywiście. „Afera Rywina” zabiła SLD dlatego, że Sojusz nie potrafił zachować spójności przywództwa, PO i PiS przeżywały do tej pory zarówno swoje porażki wyborcze, jak też swoje afery tylko dlatego, że spójność przywództwa potrafiły zachować.
Próba bardziej zdecydowanego „doczyszczenia” rządu i partii rządzącej po taśmach, próba bardziej zdecydowanej sanacji (usuwani są nie tylko „podsłuchani”, ale także Arłukowicz, Biernat czy Jacek Cichocki, który jako koordynator służb specjalnych zalecał się wyłącznie kulturą, ogładą i elegancją, bo nad służbami specjalnymi nie panował wcale), to wszystko podane bardzo dramatycznie – cały ten zabieg podporządkowany jest jednemu tylko komunikatowi: „Ewa Kopacz jest silnym liderem, wyzwala się ostatecznie spod patronatu Donalda Tuska i ma jeszcze szansę uratować spójność PO”.
Jeśli potwierdzą się pogłoski, że Schetyna miałby zastąpić Sikorskiego jako marszałek Sejmu, czyli miałby zostać uwolniony z więzienia MSZ-u, w którym umieścił go na pożegnanie Donald Tusk, znaczyłoby to, że Tusk definitywnie przestaje być cichym szefem, a w każdym razie faktycznym kontrolerem Platformy i rządu.
Nowe przywództwo będzie dwugłowe, będzie się składało z Ewy Kopacz i Grzegorza Schetyny (nie wiadomo w jakiej proporcji), ale ma szansę (niewielką) efektywnym przywództwem naprawdę się stać. Lepiej późno niż wcale.
Lepiej przed jesienną kampanią parlamentarną, niż dopiero po mitycznym listopadowym kongresie PO, który miał „podsumować rok wyborczy”, ale jeśli PO wcześniej nie weźmie się w garść, może już tylko podsumować katastrofę.
Jednak PR-owa gra w „silne przywództwo” nie wystarczy PO ani do zwycięstwa (na dzisiaj Platforma nawet o tym nie marzy), ani chociażby do zachowania spójności i miejsca najsilniejszej opozycji. Wbrew PR-owej logice, jaka zapanowała w polskiej polityce i mediach, nawet dla twardego elektoratu Platformy (halo, jest tu jakiś?) nie jest najważniejsze to, czy będą z nim rozmawiać politycy podsłuchani czy niepodsłuchani, ale czy mają mu jeszcze coś do powiedzenia.
Jeśli zresztą adresatem „głębokiej rekonstrukcji” miałyby być media (zarówno „niepokorne”, jak też „mainstreamowe”) czy medialni eksperci, to już można by było powiedzieć, że „głęboka rekonstrukcja” Platformy nie uratuje. Bowiem akurat ich wszystkich (dziennikarzy i ekspertów) tak długie istnienie PO (nie tylko istnienie u władzy, ale istnienie w ogóle) bardzo już znudziło. Jakby w Polsce fakt, że jakaś partia istnieje ponad dziesięć lat czynił z niej matuzalema, jakiś przechodzony telewizyjny serial, który po kilkunastu sezonach należy już zdjąć z anteny, a jego aktorów obsadzić w innych produkcjach. Tymczasem Partia Demokratyczna i Republikańska, Tories i Labour, chadecja i socjaldemokracja niemiecka – wszystkie one istnieją trochę dłużej. I to zarówno u władzy, jak też w opozycji. Nawet stosunkowo nowe polityczne twory, jak np. Zieloni, potrafią w Niemczech istnieć już od paru dekad i stanowią ważną korektę, dopełnienie systemu. I to pomimo faktu, że na szczeblu centralnym współrządziły tylko przez chwilę.
Nawet istnienie PiS-u przez ponad dekadę byłoby dla mnie (w Polsce, gdzie nic nie istnieje długo, łącznie z samym państwem) wartością, gdyby nie to, że po utracie władzy w 2007 roku, a jeszcze bardziej po katastrofie smoleńskiej, PiS i otaczająca go prawicowa konstelacja stały się czymś, co w ogóle nie przypomina już Porozumienia Centrum, które Kaczyński próbował tworzyć w latach 90. jako formację świecką, propaństwową, co najwyżej chadecką. Cała ta prawicowa konstelacja wokół PiS coraz bardziej staje się polską odmianą Tea Party, gdzie politycy kontaktują się z ludem ratując hostie, zatrudniając Królikowskiego, wychowując kobiety do szybkiego i obfitego rodzenia, powtarzając, że też byli kiedyś zarodkami (byli nawet kiedyś plemnikiem i komórką jajową, co może mieć jeszcze głębsze konsekwencje dla kształtu rządów Prawa i Sprawiedliwości) – zamiast prowadzić jakąkolwiek bardziej zrównoważoną politykę społeczno-gospodarczą, czy choćby mieć na taką politykę jakikolwiek pomysł.
Ale jeszcze raz powtarzam, nie jestem przeciwnikiem PiS dlatego, że ta formacja istnieje zbyt długo, ale dlatego, że w miarę upływu czasu stała się formacją patologiczną i niebezpieczną zarówno dla Polski, jak też dla Europy.
A przetrwanie Platformy jest dla mnie wartością, bo wygląda na to, iż nurkujemy ostro. A w sytuacji głębokiego zanurzenia, kiedy realną władzą będzie oszalały ze strachu przed „drugą Irlandią” polski Kościół i populistyczna prawica rozmaitych odcieni, każdy przetrwalnik innej polityki będzie dla nas wszystkich – jednostek, grup społecznych, mniejszości – wartością nie do przecenienia.
W równie mocno jak Polska poranionej i zdeformowanej przez własną historię Irlandii, gdzie lewica samodzielnie rządzić nigdy nie mogła, nie może i długo jeszcze mogła nie będzie, to właśnie koalicja chadeków (silniejszych w tej koalicji) i socjaldemokratów (słabszych, ale stabilnych i skonsolidowanych) zarówno wyprowadziła kraj z kryzysu zaimportowanego do „przeregulowanej Unii” ze „wzorcowo wolnorynkowych Stanów Zjednoczonych”, jak też skutecznie zarządza pierwszą w historii tego kraju sekularyzacją i głęboką kulturową modernizacją społeczeństwa (patrz ostatnie referendum, które przeraziło polski Kościół i pomogło Dudzie wygrać wybory w Polsce pod prawdziwym, choć niewypowiedzianym hasłem: „jesteśmy bliżej neotradycjonalistycznego Putina, niż liberalnej Brukseli, Berlina, Paryża, Londynu, Dublinu…”).
Ja na taką „irlandzką” koalicję chadecji i socjaldemokracji miałem nadzieję przez ostatnie lata (dziś to już jest scenariusz kontrfaktualny). Była ona możliwa w przypadku, gdyby rozwinął się i skonsolidował Palikot, a nawet skonsolidowało się i zmodernizowało SLD. Na dzisiaj jednak Platforma nie jest silną chadecją (walczy o przeżycie, a nie o skuteczne zarządzanie modernizacją Polski, choćby najbardziej konserwatywną), a jej potencjalnego socjaldemokratycznego koalicjanta, który zarówno by ją dyscyplinował, jak też stanowił jej alibi wobec Kościoła i jej własnych „konserwatystów”, w ogóle w Polsce nie ma.
PS. Jeśli natomiast nie potwierdzi się – nie tylko „na dzisiaj”, ale także na okres do jesiennych wyborów – informacja o przesunięciu Schetyny z MSZ na stanowisko marszałka Sejmu (czyli z udawanej polityki zagranicznej do realnej polityki krajowej), oznaczać to będzie, że z całego pakietu zmian wyłącznie PR-owych nie dokona się jedyna zmiana, która miałaby pozytywny sens merytoryczny.
**Dziennik Opinii nr 162/2015 (946)