Na razie pomysł Tuska jest jeden. Wyjechać, ale nie daleko i nie na zawsze. Zachować pakiet kontrolny w rządzie i partii.
Donald Tusk, zostając przewodniczącym Rady Europejskiej, odniósł realny sukces (nie tylko dla siebie, także dla Polski, tak jak ja ją rozumiem, a nawet akceptuję), który jednak łatwo może przerodzić się w klęskę. Jeśli ktoś przez siedem lat budował partię wodzowską (nie on jeden, każdy w polskiej polityce to robił od czasów paradygmatycznego sukcesu Leszka Millera), w której pomiędzy liderem i resztą partii leży przepaść, a teraz odbiera tej wodzowskiej partii jedynego wodza (w dodatku z dnia na dzień, bo jeszcze wczoraj dożynał Schetynę i zaklinał się, że do Brukseli nie pojedzie) – kreuje dla własnego politycznego obozu ryzyko ponadnormatywne.
Ryzyko jeszcze wzrasta, jeśli Tusk pozbawia swoją wodzowską partię jedynego wodza w sytuacji, kiedy zaprojektowany (także przez niego samego) wróg (dotychczas wygodny, bo z natury i definicji słabszy, wprost stworzony do klęski, czyli PiS Kaczyńskiego) nie przechodzi takiego osłabienia.
Ryzyko polityczne rośnie jeszcze bardziej, jeśli pomiędzy całym centroprawicowym obozem władzy a całą prawicową opozycją (sięgającą od Kaczyńskiego, poprzez Jurka, Ziobrę, Gowina, po Korwina i narodowców) jest większa polityczna i ideowa różnica niż pomiędzy Torysami i Labour albo pomiędzy francuską PS i francuską „republikańską” centroprawicą.
Jeśli w przypadku klęski dzisiejszego obozu władzy w Warszawie, zamiast przewidywalnej alternance (naturalnej dla stabilnych systemów politycznych wymiany władzy pomiędzy partią rządzącą a największą partią opozycyjną), może grozić tak drastyczna zmiana polityki wewnętrznej i zagranicznej, jakby w Anglii Torysi oddawali władzę nie Labour, ale UKiP-owi, a we Francji socjaliści nie oddawali władzy centroprawicy, ale Frontowi Narodowemu (to akurat może się tam zdarzyć). Nawet nie sam Kaczyński byłby tu UKiP-em czy FN-em, ale cała prawica „na czele której stoi Kaczyński” albo raczej, która go jako coraz bardziej symbolicznego lidera używa. Cała prawica, zawierająca w sobie Rydzyka, Pawłowicz, Ryczana, Jaworskiego, Kępę, Jurka, Gowina… (tego ostatniego szczególnie po jego przemianie z inteligenckiego dr. Jekylla z „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” w dzisiejszego mr Hyde’a zachęcającego Kaczyńskiego do współrządzenia z Korwinem i narodowcami).
Przy takiej opozycji (jedynej realnej, bo opozycja lewicowa, centrolewicowa, liberalna… walczy dziś o przeżycie, ale nie o władzę), w przypadku rozpadu czy osłabienia obecnego obozu władzy może nam rzeczywiście grozić Budapeszt w Warszawie. Czyli drugi obok Budapesztu Orbana, tyle że silniejszy i bardziej destabilizujący, ośrodek polityki osłabiającej Unię i niszczącej solidarność państw i narodów całego naszego regionu. Co może być dla „nowej Europy” katastrofą, szczególnie wobec rozchwiania Unii, szczególnie w naszym regionie, przez kryzys ukraiński i jego konsekwencje. I szczególnie, jeśli te destrukcyjne dla Unii konsekwencje kryzysu ukraińskiego jeszcze bardziej podkręcą Amerykanie od Victorii Nuland i Rosjanie od Kremla. Zatem zamiast uzyskania dzięki nominacji Tuska synergii, połączenia energii unijnej i polskiej, zbliżenia Brukseli dającej Warszawie pieniądze i impuls modernizacyjny dzięki implementacji unijnego prawa i norm, i Warszawy dającej Brukseli stabilność polityczną w Europie Środkowej, mielibyśmy przekreślenie wszystkiego, co udało się po roku 2004 zrobić w Polsce i w całej „nowej Europie”.
Dlaczego Tusk zgodził się zaryzykować cały dorobek swojej polityki ostatnich siedmiu lat, tak jak on sam ją widział i tak jak on sam ją oceniał? I jakie ma pomysły (poza pierdnięciem i zatrzaśnięciem za sobą drzwi limuzyny), żeby tego dorobku nie zmarnować, używając do tego także swojej funkcji brukselskiej?
I jakie pomysły, żeby przetrwać rozpoczynający się właśnie sezon wyborczy i też własnego dorobku ostatnich siedmiu lat nie zmarnować, ma cały dzisiejszy obóz władzy, sięgający także pałacu prezydenckiego i wszystkich możliwych frakcji PO, z tyleż realną co mityczną frakcją Schetyny na czele?
Na razie pomysł Tuska jest jeden. Wyjechać, ale nie daleko i nie na zawsze. Zachować pakiet kontrolny w rządzie i partii. Zrobić to takimi osobami jak Ewa Kopacz (oczywiście nawet najbardziej zaufani i lojalni ludzie Tuska, a szczególnie oni, będą mówili, że Kopacz jest samodzielnym liderem i żadnego sterowania z tylnego fotela nie będzie), Grabarczyk, Protasiewicz, Graś, Biernat… (ibidem, bo to przecież wszystko sami suwerenni włodarze i realni polityczni liderzy, tyle że „kieszonkowi”, może poza Grabarczykiem, który jednak z kieszeni Tuska nieco wystawał).
Prezydent chce więcej i więcej dostanie. Frakcja Schetyny chce więcej i albo dostanie więcej, albo dostanie po ryju. W najgorszym razie zdoła przynajmniej przeżyć, co przy Tusku-premierze wcale nie było pewne. A przeżycie jest zawsze jakąś odskocznią do „życia większego” (cyt. za filozofowie ze szkoły witalizmu).
Pomysł obozu władzy na rok wyborczy „po Tusku” jest (a w każdym razie powinien być) taki, żeby swoje walki buldogów toczyć naprawdę głęboko pod dywanem, nawet jeśli publicysta Andrzej Stankiewicz i polityk Jarosław Kaczyński będą się każdego ranka dopytywać, kiedy wreszcie Bronisław Komorowski „pokaże jaja”, kiedy zachowa się tak, jak Wałęsa zachowywał się zawsze, a Kwaśniewski zachował się w apogeum afery Rywina. Czyli kiedy wreszcie, próbując nieformalnie wzmocnić prezydenturę („nieformalnie”, bo konstytucja daje w Polsce prezydentowi bardzo słabe karty, nie pozwala mu rządzić, ale pozwala mu przeszkadzać w rządzeniu, jak to polskie konstytucje i polskie instytucje w ogóle), rozwali własną formację.
Komorowski na razie nie rozwala, nie rozwala Schetyna. Wzięli lekcje SLD z czasów afery Rywina, wzięli lekcje prawicy z czasów Konwentu św. Katarzyny i AWS-u. Toczą swoje walki buldogów głęboko pod dywanem, za grubą kotarą, za wysokim murem, takim, jaki otacza Jerozolimę w filmie World War Z. Choćby się nawet Kaczyński, publicyści i tłumy innych zombies wspinali na palce, bluzgów nie usłyszą, muszą je wymyślać sami, „żeby móc rzucić jakąś krew na pierwszą stronę” (cyt. za Jutro nie umiera nigdy). Choćby to nawet była „true blood”, a nie krew prawdziwa.
Załóżmy zatem, że będziemy mieli scenariusz sukcesu polskiego mieszczaństwa (czyli i mojego, i mojego, i mojego także, jako że nawet tak ponuro snobujące się na dawną szlachtę i tak społecznie egoistyczne mieszczaństwo, jak dzisiejsze polskie, i tak uważam za „klasę modernizacyjną”, choć to już coraz bardziej wygląda na tautologię, a nie na diagnozę). Obóz władzy przetrwa, podzieli się wpływami, przeżyje sezon wyborczy 2014/2015. Kaczyński pozostanie na zawsze liderem aparatu i elektoratu „drugiej kategorii”, „gorszego”, skazanego na klęski. Co najwyżej Hofman, Legutko, Brudziński, Krasnodębski, Czarnecki i inni będą z tych klęsk mieli godne polityczne pensje i emerytury wielokadencyjnych posłów i europosłów wyspecjalizowanych w niskosarmackim narzekaniu.
Wysokosarmacka jowialność zarezerwowana bowiem będzie dla Komorowskiego, Kopacz, Piechocińskiego i całego obozu władzy. Nowy obóz władzy będzie przesunięty jeszcze bardziej na prawo, niż był przesunięty za późnego Tuska. Już przekonuje nas o tym ostatnia decyzja Ewy Kopacz jako marszałka Sejmu. Czyli zdjęcie z porządku obrad dyskusji nad ratyfikacją europejskiej konwencji o zapobieganiu przemocy wobec kobiet. Jeśli nowa pani premier ratyfikację konwencji antyprzemocowej uważa za kontrowersyjną (w końcu Biernacki i Królikowski uważają, że „zagraża rodzinie”), to o najbardziej nawet ostrożnej legalizacji związków partnerskich, o najbardziej nawet ostrożnej obronie świeckości szkoły, świeckości kultury, świeckości państwa czy prawa powszechnego, nie ma już co marzyć. A ustawy legalizującej in vitro lepiej, żeby nadal nie było, bo ta, która by w takiej sytuacji została uchwalona, uzna zygoty za ludzi, a możliwość przeprowadzania realnych zabiegów in vitro uczyni fikcją.
Nowa wielka ustawka polskiej polityki będzie taka, że trzy ośrodki obozu władzy (resztki po Tusku, czyli jego pakiet kontrolny w partii i rządzie, prezydent i frakcja Schetyny) będą reprezentowały „cywilizowany konserwatyzm”, który toczyć będzie heroiczną walkę o to, żeby nie oddać państwa „oszalałej prawicy”.
A Miller i Palikot będą mieli nadzieję (już mają i tylko ona im pozostała), że po wyborach parlamentarnych 2015 roku PO i prezydent będą potrzebować jednego lub drugiego albo obu naraz do „antypisowskiej koalicji” w nowym parlamencie. Co ewentualnie pozwoliłoby przechować jeden czy drugi społeczny, emancypacyjny, lewicowy lub liberalny postulat gdzieś na marginesie pakietu „cywilizowanego konserwatyzmu”. Tak jak dziś w Pałacu Prezydenckim Bronisław Komorowski przechowuje Lityńskiego, Kuźniara i Wujca.
Pod nową władzą będziemy jedli jabłka i czytali Trylogię. A jeśli to się nam nie spodoba, pokażą nam coraz bardziej zakurzonego i zdziecinniałego Kaczyńskiego i zapytają (gdyż tak jak Tusk żerował na Kaczyńskim przez siedem lat, tak oni mają zamiar żerować czternaście albo i więcej): „A co, jego byście woleli, jego jedzenie jabłek i jego czytanie Trylogii?”. I odpowiemy (mieszczaństwo odpowie, nawet ja odpowiem): „No nie, jego byśmy nie woleli”. Tak przetoczy się rok wyborczy, a być może całe moje życie w Polsce, którego pozostała jedna, może dwie dekady (potem będę żył jako wolny duch w fotonowej wieczności). Gorzej, jeśli w taki sposób przetoczy się całe wasze życie w Polsce, którego pozostały cztery albo pięć dekad.