Te właśnie słowa Ludwika XVIII przychodzą mi do głowy w dni pełne fałszywych historycznych rekonstrukcji.
„Jego Królewska Mość postanowił, że przeszłość ma być zapomniana; wyjątek uczynił tylko dla usług oddanych Francji i Jego osobie. Król nie mógłby zatem zgodzić się na krok niepotrzebny i dotąd nie stosowany, który by wywołał przykre dyskusje i rozbudził najboleśniejsze wspomnienia”.
W ten sposób odpowiedział urzędnik Ludwika XVIII (król nie odpowiada z zasady) Talleyrandowi, kiedy pewien niedawny współpracownik Napoleona oskarżył tego niedawnego ministra Napoleona (politycznie aktywnego także w paru innych ustrojach) o współudział w dokonanym przez Bonapartego politycznym zabójstwie księcia d’Enghien, a Talleyrand – w samym środku Restauracji bardziej papieski od papieża i bardziej monarchiczny od króla – zażądał, aby oczyszczeniem go z tego zarzutu zajęła się Izba Parów, której był członkiem.
Restauracja mogła się utrzymać w porewolucyjnej Francji tylko kosztem zapomnienia, oparta na bardzo kruchej równowadze społecznych sił przedrewolucyjnych i rewolucyjnych, prokościelnych i antykościelnych. Kiedy następca Ludwika XVIII, Karol X, obsesyjnie reakcyjny, obsesyjnie klerykalny, ośmielony panującym we Francji złudnym spokojem zaczął sobie przypominać o zbrodniach rewolucjonistów, wówczas o zbrodniach oraz błędach monarchii i arystokracji przypomnieli sobie wszyscy inni. I Rewolucja Lipcowa odsunęła Burbonów od władzy na zawsze.
„Przeszłość ma być zapomniana” – te słowa w całej ich bezpośredniości i pysze przychodzą mi do głowy w dni pełne fałszywych historycznych rekonstrukcji. Fałszywych jak rekonstrukcja powstania warszawskiego uruchomiona przed dziesięciu laty przez „muzealników” i kwitnąca w najlepsze, jak rekonstrukcja Wołynia, jak czerwone i czarne rekonstrukcje PRL-u, jak rekonstrukcja katastrofy smoleńskiej na Krakowskim Przedmieściu, jak wszystkie rekonstrukcje, których pełne są dzisiaj „polityki historyczne” wielu innych narodowych państw, od Europy Wschodniej po Afrykę, Amerykę Południową i Azję.
Dlaczego uważam wszystkie za fałszywe? Nie z powodu ich stosunku do prawdy historycznej, bo żadnego stosunku do niej z założenia nie mają. Pierwsza scena Róży Smarzowskiego jest bliższa prawdy historycznej o powstaniu warszawskim niż cały kombinat Muzeum, tyle że nie nadaje się (mam nadzieję) do rekonstrukcji. Pozostaje ckliwa sielanka, umajana dziś dodatkowo ponowoczesnymi estetykami, które zdaniem ich autorów i niektórych krytyków mają coś „dekonstruować”, ale tylko napędzają rekonstrukcyjny biznes.
Jednak nie o fałsz historyczny mi chodzi, ale o fałsz polityczny, ponieważ wszystkie te rekonstrukcje są inicjatywami bez wyjątku politycznymi (to jeszcze nie atak, to opis). Jedynym celem polityki jest zachowanie pokoju społecznego. Tak przynajmniej twierdzę (i tak twierdzi król) w dni takie jak te, kiedy jestem w „sprawie polskiej” umiarkowanym pesymistą, bo kiedy jestem straszliwym optymistą (nie dziś) dodaję, że celem polityki jest także emancypacja, dla której warto zaryzykować nawet pokój społeczny. Ale w dni takie jak te nie dodaję nic. Wystarczyłby mi Hobbes jako horyzont polskiej polityki.
Marzy mi się hobbesowska ustawka pomiędzy królem i ludem, w której wszystko służy wyłącznie pokojowi społecznemu. Jak obroży wystarczająco luźnej, jak klatce wystarczająco rozległej, aby wszyscy w niej mogli zagospodarować swoją „negatywną wolność”. „Pić alkohol” (cyt. za Gilles Kepel), „uprawiać seks” (cyt za moim poprzednim felietonem, tylko z pozoru o seksie, na którym znam się jak świnia na gwiazdach, ale o ściśle politycznym marzeniu, żeby nawet seks w Polsce zaprząc do hobbesowskiej ustawki, a z Henry’ego Millera i Charlesa Bukowskiego uczynić polskich „książąt pokoju” i przewodników po negatywnej wolności). Hobbesowska obroża i klatka, w której nawet można radykalizować „salonowe rewolucje”, na razie wyglądające w Polsce tak, jakby faktycznie nigdy nie miały wyjść poza ściany salonu.
To, co piszę, piszę tylko dlatego, że mam nadzieję, iż w tej samej chwili coś podobnego pisze ktoś podobny do mnie po niemiecku, rosyjsku, hebrajsku, arabsku, ukraińsku, litewsku… Gdybym w to nie wierzył, zacisnąłbym zęby i też zaczął kłamać, że Polacy byli tylko ofiarami, Niemcy mordercami, a Litwini i Ukraińcy wyłącznie „chamami”. Gdybym nie wierzył, że w tej samej chwili w każdym z narodów żyje ktoś, kto narody przekracza, razem z całą ich politycznie fałszywą pamięcią, zacisnąłbym zęby i wrócił do podkręcania wszelkiej przyszłej narodowej jatki. Ale wciąż jeszcze wierzę – wbrew wszystkim „muzealnikom” tego upadłego miasta, kraju i świata – że to niekonieczne.