Profetyczne wizje apokalipsy to nic trudnego, sam je miewam codziennie. Osiągnięciem jest odroczyć apokalipsę choćby o sekundę.
Co wyłoni się w Europie, jeśli na naszym kontynencie opadnie piana przyszłości, czyli UE? Piana przyszłości, której realność i gęstość nadaje każdy z nas swoimi wyborami na rzecz wzmacniania i konsolidowania tej piany albo swoją histerią na temat trzeciej wojny i wspaniałości europejskich nacjonalizmów.
Jeśli opadnie piana przyszłości, w Europie wyłoni się (już się wyłania) przeszłość, ze swoją twardą strukturą geopolitycznych determinizmów skazujących jedne narody na potęgę, która poprzez pychę doprowadzi je do katastrofy, a inne narody skazujących na słabość, która doprowadzi je do katastrofy po nieporównanie krótszej i prostszej drodze.
Jeśli zatem w Europie opadnie piana przyszłości, jeśli pozwolimy jej opaść, wyłonią się Niemcy (już się wyłaniają). Patrz Habermas ostrzegający swoją ojczyznę przed powtórzeniem „syndromu roku 1913”, kiedy Niemcy, będąc w Europie półhegemonem, mimo ostrzeżeń Walthera Rathenau, który już wówczas pisał, że potęga Niemiec powinna być zainwestowana WYŁĄCZNIE w budowę europejskiej przestrzeni wspólnych swobód gospodarczych i politycznych, wybrały walkę o hegemonię pełną. A ponieważ Anglicy i Rosjanie byli zdeterminowani, by się swoją hegemonią z Niemcami nie dzielić, w Europie rozpoczęła się epoka wojen, które humanistyczny, liberalny i socjaldemokratyczny mesjanizm na naszym kontynencie zaorały do czystej magmy totalitaryzmów, Holocaustu, wypędzeń, wywózek i eksterminacji. Pamiętajmy, że wojna to tylko najwyższa forma nierówności społecznej (słabi giną pierwsi), wobec tego każdy postępowiec, który wyznaje zasadę „im gorzej, tym lepiej” (jak Lenin modlący się w liście do Gorkiego z 1913 roku o wojnę pomiędzy Austrią i Rosją jako warunek rewolucji), jest człowiekiem mniej więcej tak samo rozsądnym jak Mickiewicz modlący się o „wojnę powszechną ludów”, która „zwróci nam Polskę”. Zarówno do rewolucji, jak i do powstania Polski udało się w ten sposób doprowadzić, jednak Rewolucja Lutowa (jedyna emancypacyjna rewolucja w Rosji) została zdławiona już w październiku, Polska trwała chwilę, a oba te sukcesy kosztowały życie setek milionów ludzi i życie Europy, która zaczyna powoli zmartwychwstawać dopiero dziś.
Jeśli w Europie opadnie piana przyszłości, wyłoni się także (już się wyłania) Rosja, może już nie jako imperium ze swoimi jakkolwiek pokracznymi, ale jednak parauniwersalistycznymi ideologiami, ale jako silny nacjonalizm uciekający przed własnymi problemami w ekspansję zewnętrzną.
Na zachodzie naszego kontynentu wyłonią się (już się wyłaniają) stare egoistyczne „potęgi” splendid isolation. Czyli Francja i Anglia, które wyjdą z tej swojej splendid isolation dopiero wówczas, kiedy jakaś obca armia będzie maszerować po Champs-Élysées, a nad Londynem będą latały czyjeś rakiety V3.
Natomiast w Mitteleuropie wyłonią się (już się wyłaniają) zdebilałe małe nacjonalizmy. Skłócone groteskowe liliputy szukające przeciwko sobie wielkich mecenasów.
Wyłoni się (już się wyłania) dumny nacjonalizm węgierski, który będzie szukał (już szuka) jakichś mecenasów w Niemczech i Rosji, żeby mu dali złudzenie „powrotu do potęgi sprzed traktatu w Trianon” – Zakarpacie na trupie Ukrainy, Wojwodinę, Siedmiogród, południową Słowację. Wyłoni się (już się wyłania) dumny nacjonalizm polski, który odnajdzie spełnienie w drobnych pogromach i napadach na sale wykładowe, bo w niczym innym dumny polski nacjonalizm nigdy się nie specjalizował (przypominam, Krasiński, Mickiewicz, Norwid szukali wyjścia z polskiego nacjonalizmu w uniwersalizmie chrześcijaństwa i humanizmu, nawet jeśli poszczególnym z nich różnie to transcendowanie nacjonalizmu polskiego wychodziło). Dumny nacjonalizm litewski odnajdzie (już odnajduje) poczucie potęgi w odbieraniu mniejszościom prawa do wieszania dwujęzycznych tabliczek w urzędach. Dumny nacjonalizm ukraiński stanie się jedyną zasadą istnienia kadłubowego państwa, jeśli Putinowi udałoby się oderwać wschód Ukrainy.
I tyle by było na temat profetycznej wizji zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którą miał w Tbilisi. Profetyczne wizje apokalipsy to nic trudnego, sam je miewam codziennie, a redaktorzy niektórych prawicowych czasopism mają je parę razy dziennie. Osiągnięciem jest dopiero umieć apokalipsę odroczyć choćby o sekundę. Zdolności katechona Lech Kaczyński nie miał żadnych. Ja też ich nie posiadam, więc mnie moje wizje apokalipsy raczej męczą, niż wprowadzają w patetyczną dumę. Także w odniesieniu do Rosji apokaliptyczne wizje Lecha Kaczyńskiego, Bronisława Wildsteina, Antoniego Macierewicza, Zdzisława Krasnodębskiego, Dariusza Gawina… są równie jałowe.
W imperium globalizacji nie ma takiego miejsca, które można by bezpiecznie zdefiniować jako „imperium zła”.
W roli „imperium zła” ryzykownie, źle i groteskowo wygląda nawet mała i peryferyjna Korea Północna. A już na pewno jako „imperium zła” w imperium globalizacji nie sprawdzi się Rosja, która ze swoimi 150 milionami źle rządzonych obywateli półautorytarnego oligarchicznego kapitalizmu jest jednak graczem regionalnym, a nawet i szczątkowo globalnym, który w imperium globalizacji wiele potrafi naniszczyć, co daje Putinowi do ręki przetargowy polityczny potencjał.
„Imperium zła” to kategoria funkcjonalna w czasach zimnej wojny (polska prawica uwielbia zimną wojnę, w zamrażarce zimnej wojny nawet Antoni Macierewicz i Bronisław Wildstein znów czują się nastolatkami, a są ludzie, którym wyłącznie na wiecznym byciu nastolatkami zależy). Jeśli jednak zarówno Putin, jak też jego wrogowie myślą, że można globalizację ustabilizować metodami zimnej wojny, popełniają błąd. Brzeziński powtarza, że wobec Putina świat musi zarówno okazać zdecydowanie, jak też musi mieć dla niego jakąś propozycję. Używam „argumentu z autorytetu”, którego nie znoszę, ale przecież piszę nie tylko dla KP, piszę także dla „wolnych Polaków”, a oni za „argumentem z autorytetu” przepadają, bo jest taki… „średniowieczny”. Choć faktycznie, żaden ze „średniowiecznych wolnych Polaków” akurat Brzezińskiego za autorytet nigdy nie uzna. Zmieńmy zatem autorytet: jak mawiają Kissinger i św. Tomasz, „oprócz zdecydowania wobec działań Putina na Ukrainie Zachód powinien także mieć dla niego jakąś propozycję” (teraz będzie dobrze?).
Dzisiejsze państwo Putina (z 11 marca 2014, godziny 11.50, kiedy piszę ten tekst), może tę propozycję odrzucić, ale jeśli nie chcemy, by Rosja w ogóle ustabilizowała się jako „imperium zła”, trwale destabilizując imperium globalizacji, musimy mieć dla niej inną propozycję. Propozycję pełnego partnerstwa ekonomicznego i politycznego z NATO i UE albo w ich ramach. Zamiast „radosnego wyzwalania spod władzy słabnącego niedźwiedzia” i „panicznego strachu przed ekspansją imperium potężniejącego niedźwiedzia” jako dwóch towarzyszących sobie emocji w mediach, ale też niestety czasami w polityce praktycznej .
Nie może być taką propozycją dla Rosji Ukraina, a nawet jej fragment. A jednocześnie Unia Europejska słusznie – choć o sto ofiar i rosyjską interwencję na Krymie za późno – modli się dzisiaj o efektywne trójstronne rozmowy: rząd w Kijowie, UE, Rosja, których nie chciała podjąć w momencie, kiedy nieistniejący już premier Azarow, prawdopodobnie za zgodą Putina, jej to proponował. Gdyż uznanie go przez Zachód za „współdecydującego o losach Ukrainy” było Putinowi niezbędnie potrzebne do ocalenia legitymizacji własnej władzy w oczach Rosjan.
Nie wierzę w absolutną suwerenność Ukrainy, tak jak nie wierzę w absolutną suwerenność Polski, a nawet Rosji i Ameryki. „Absolutna suwerenność” państw narodowych i paranarodowych jest bowiem pogwałceniem zasad imperium globalizacji. Korporacje, rynki, banki inwestycyjne, fundusze hedgingowe, spekulanci na giełdach i na Foreksie czniają „absolutną suwerenność” Ukrainy, Polski, Rosji i USA. Zatem polityka imperium globalizacji też musi podchodzić do zasady „absolutnej suwerenności państw narodowych” z pewnym dystansem (podchodzi, tylko bredzący dziennikarze „narodowych” mediów, będących zwykle własnością Murdocha, Mecomu czy Axla Springera udają, że tego nie widzą; kiedy ja byłem dziennikarzem Axla Springera, nie udawałem przynajmniej Łukasza Warzechy, co może kiedyś przesunie mnie pomiędzy piątym a czwartym kręgiem piekielnym, a może nawet pozwoli zasłużyć na czyściec, choć Piotr Stasiński będzie tę decyzję wetował).
Jednak handlowanie kawałkami małych narodów lub ich całościami także jest powrotem przeszłości. Fatum, jakie ciąży nad imperium globalizacji, to fatum wchłonięcia wszystkiego albo rozpadnięcia się i pogrzebania wszystkiego, bez żadnych wyjątków robionych dla Krymu, Abchazji albo Naddniestrza. Jest jednak i drugie fatum ciążące nad imperium globalizacji. To konieczność zdeterminowanej politycznej walki lewicy, liberałów (nie neoliberalnych dzikusów) i konserwatystów (nie dzikusów neokońskich) o to, żeby imperium globalizacji było ojczyzną człowieka, a nie ojczyzną rynkowych, korporacyjnych, a wreszcie autorytarnych mechanizmów dehumanizacji (powszechność inwigilacji, likwidacja praw jednostki i mniejszości zarządzane przez autorytarne polityczne lub religijne marionetki na usługach globalnego rynku).
Zatem albo imperium globalizacji będzie „fukuyamowskie” (ja też pozwalam sobie czasem na sentymentalny powrót do przeszłości, za jedyne usprawiedliwienie mając to, że moja maszynka czasu porusza się tylko 25 lat do tyłu), albo stanie się najpotworniejszą dystopią. Ponieważ przeszłość, która wyłoni się, jeśli opadnie piana imperium globalizacji (której jedną z odmian jest piana UE), to rozwiązanie tak samo „wolnościowe” i „emancypacyjne” jak atomówka i techniki inwigilacji pokazane przez Snowdena w rękach człowieka sprzed 20 000 lat. Albo w rękach Janusza Korwin-Mikkego, w porównaniu z którym człowiek sprzed 20 000 lat był jednak mniejszym barbarzyńcą.