Dla naturalistów i nostalgików raj zaczyna się tuż za południową granicą. Dla nas, obsesyjnych modernizatorów, na tej granicy się kończy.
Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Serbia, Węgry, Słowacja, Czechy, Polska. Z okien samochodu, z ulic, z knajp, z przypadkowych rozmów w kilku językach, zawsze łamanych… To wszystko, nawet poparte moją trochę nerdzią, trochę autystyczną (a przynajmniej aspergeryczną – to już nie choroba) obsesyjną „wiedzą” o tym, gdzie kto komu obalił rząd, gdzie kto komu blokuje parlament, gdzie kto ma siłę kogo obalić, ale zastąpić go własną stabilną władzą siły już nie ma. Do tego dane makroekonomiczne, przedwyborcze sondaże… uff. Zatem nawet z tak pogłębioną „wiedzą” nie daje mi to żadnego prawa, żeby o tym pisać. Już Marcin Król ma więcej prawa pisać o sytuacji polskiego ludu z perspektywy Drelowa, niż ja z takiej podróży. A jednak, pejzaże nie kłamią. Dla naturalistów i nostalgików raj zaczyna się tuż za naszą południową granicą. Dla nas, obsesyjnych modernizatorów, na tej granicy się kończy. Pejzaże nie kłamią, polskie zaczynają przypominać niemieckie (nareszcie), podczas gdy te na południe od nas przypominają… polskie. Tyle że sprzed dziesięciu lat (Węgry, Czechy, Słowacja, Serbia) albo sprzed lat trzydziestu (Bułgaria, Rumunia).
Po raz ostatni czyniłem podobne regionalne porównania gdzieś pomiędzy końcówką lat siedemdziesiątych, a połową osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy było prawie dokładnie na odwrót. Po krachu gierkowskiej modernizacji, po krachu solidarnościowej nadziei (w zasadzie tylko „normalizacja” Jaruzelskiego się udała, ale nie jako życie, tylko właśnie wyłącznie jako „normalizacja”), PRL to były gruzy, nawet na tle Węgier (u schyłku gulaszowego komunizmu młodzież w Budapeszcie prawie zachodnia, w długich dżinsowych przecieranych płaszczach, jak z teledysków brytyjskich grup New Romantic), Czechosłowacji (wędliny bez kartek, nawet luksusowe).
Teraz Polska wyprzedziła wszystkich w imitacji Zachodu, ale ja nie mam innych ambicji, już nie mam, jak wiecie. Tylko koszty społeczne tego przyłączenia. Czy mogły być mniejsze? Wartością był i pozostał każdy procent, każda liczba z socjologicznych badań, każdy człowiek zabrany („razem z nami, nowym polskim mieszczaństwem”) w modernizacyjną podróż, a nie pozostawiony w „zonie”, „na skraju drogi” (cyt. za bracia Strugaccy), częstowany tam mutagenną „dumą peryferiów”, dumą populizmu, promieniowaniem Radia Maryja, Jarosławem Kaczyńskim. I antyzwiązkowymi pamfletami oddelegowanych (prewencyjnie, na wrześniową okazję) działaczy PO i ochotniczych publicystów „liberalnej” (zbyt cenię ten przymiotnik, aby w tym kontekście użyć go bez cudzysłowu) prasy.
Przez całą drogę towarzyszą mi takie same jak w Polsce znaki istnienia „zony”. „Besarabia zawsze Rumuńska!” – świeże napisy na poboczach międzynarodowej trasy do Stambułu, którą przez Rumunię jedzie się dwudziestką, bo jest jednopasmówką bez pobocza, gdzie mija się nie tylko stare ciężarówki i wozy zaprzężone w osły (jak z reportaży BBC obsługujących tam całą Europę Środkową, kiedy np. w londyńskim Tesco inspektorzy znajdą lasagne z „brytyjską wołowiną” zastąpioną przez koninę ze Wschodu), ale nawet podróżujące samotnie kozy i owce, bo lepszej drogi pomiędzy jednym a drugim pastwiskiem nie znajdą. W Bułgarii napisy antytureckie, szczęśliwie raczej stare, zanikające. Na Węgrzech znane mi doskonale formaty historycznego dokumentu telewizyjnego. Młody aktor deklamujący patriotyczną poezję, potem przebitki z Budapesztu ’56, potem starsza pani przedstawiająca swoje świadectwo ze łzami w oczach, potem przebitki z Budapesztu ’56, potem młody aktor deklamujący patriotyczną poezję…
Nas, pampersów, w latach 90. tłumaczyło przynajmniej to, że kiedy już udało nam się przez chwilę uczynić z telewizji narzędzie pierwszej w III RP polityki historycznej, krajem rządziło SLD, byliśmy więc subwersywni. Węgierscy pampersi pracują w telewizji publicznej kraju, którym rządzi Fidesz, a zza pleców wygląda mu Jobbik. Więc po co im ta przeszłość? Dostarczająca argumentu… no właśnie, do czego?
Kiedy już przejęliśmy władzę, kiedy już wykrzyczeliśmy się głośno, i kiedy już wiemy, że nic własnego „narodowego”, poza „zemstą Boga”, poza strachem przed „filozofią gender”, poza niechęcią do „bezproduktywnych homoseksualistów”, poza fascynacją dla dawnych masakr, masakry Warszawy, masakry Budapesztu… niczego więcej w „narodowej lokalności” nie znaleźliśmy.
W całym regionie realna cywilizacyjna agenda to agenda zewnętrzna. Żadnej specyfiki. Nacjonalizm jałowy albo negatywny. Wyszaleć się po mediach, rzadziej realnie zbić kogoś po mordzie, pokrzyczeć w tłumie, wywiesić transparent: „Polacy, Litwini, Węgrzy, Rumuni, Serbowie… pany”, a „Rumuni, Bułgarzy, Słowacy, Turcy, Cyganie… chamy” (konfiguracje do uzgodnienia).
Tymczasem pierwsze drogi w historii, jakie tu zbudowano, zbudowano za pieniądze Rzymu, dzięki rzymskiemu know how, dla rzymskich legionów, ale służyły także tutejszym. Ostatnie drogi budowane za pieniądze UE, dla turystów i handlowców z „Północy”, ale służące także tutejszym. W międzyczasie powstawały tu habsburskie miasteczka i miasta, habsburska secesja, poczty, szkoły, urzędy. Nawet historyczna bieda habsburska ma przynajmniej twarz, rozpoznawalną od miasteczek Małopolski po przedmieścia Nowego Sadu i Braszowa (do centrów tych miast dotarły już unijne pieniądze). Własne narodowe biedy nawet twarzy nie mają, mają tylko pustkę, pełną resentymentu, kononowiczowską, „żeby niczego nie było”, jeśli nie ma być „rdzenne, nasze, suwerenne”.
Poza Węgrami, gdzie rozpoznaję moją własną pampersią stylistykę przeszłości domagającej się benjaminowskiego zadośćuczynienia, jedyne co rozpoznaję to rozmaite stylistyki gierkowskie, które ktoś próbuje podtrzymać przy życiu, choć to niemożliwe. Wielu to zachwyci. W rumuńskiej, bułgarskiej, serbskiej telewizji śpiewają Wodeccy (miły człowiek, nic do niego nie mam, ale nie potrafię się roztkliwiać słuchając „Pszczółkę Maję” w 2013 roku) i Anny German. Nie potrafię zawiesić oka, nie ma we mnie nostalgii. Sentyment do takiej lokalności wypalony rozżarzonym żelazem. Jak japoński imperializm atomówką, jak imperializm niemiecki dywanowymi bombardowaniami Anglików i gwałtami Rosjan.
Nie widzę wartościowej specyfiki środkowoeuropejskich nacjonalizmów. Smoleńsk? „Wojwodina zawsze węgierska!”? „Turcy precz!”? W całym regionie tylko jednostki mają twarze, w Ruse, mieście bez twarzy, urodził się Canetti. Tutaj, w Europie Środkowo-Wschodniej, urodzili się wszyscy. I wszyscy stąd uciekli albo zostali tutaj zniszczeni. Wartościowe jest tu wszystko, co indywidualne i co narzucone (przez Rzymian, Habsburgów, UE). Wszystko co „narodowe”, „wspólnotowo-lokalne”, było i pozostaje groźne, głupie, jałowo wściekłe, w najlepszym razie puste, jak ta próba podtrzymania estetyk Gierka, Tity, Żiwkowa, które są już martwe. Strasznie mi przykro, chciałbym, żeby proporcje były bardziej wyrównane. Jako niegdysiejszy miłośnik Herdera („narody to nuty w harmonii ludzkości”), cytowanego przez Krasińskiego, aby udialektycznić dysharmonijne bębnienie narodowego mesjanizmu Mickiewicza i Słowackiego. Ten sam Herder cytowany jeszcze przez Krzeczkowskiego i Hertza, wychowawców paru pokoleń polskich konserwatystów. Dwaj wychowawcy, którzy jednak nikogo nie zdołali wychować. Szczególnie młodszych uczniów, którzy popadli w szaleństwo. Dlatego dziś konserwatyzmu w Polsce już nie ma. Pewnie mi nie uwierzycie, ale chciałbym, żeby lokalne i wspólnotowe nuty Europy Środkowej były bardziej słyszalne „w harmonii ludzkości”. Ale nie będę kłamać, nie są. Słychać wyłącznie tony fałszywe, bębnienie. Smoleńsk, „Wojwodina zawsze węgierska!”, „Turcy precz z Bułgarii!”, „bezproduktywni homoseksualiści!”, „aborcyjny Holocaust!”, „lewacki Franciszek!”… Środkowoeuropejskie nuty to tylko jednostki albo muzyka przychodząca z zewnątrz. Oda do radości.