Palikota i Gowina łączy coś bardzo ważnego. Obaj są uczniami Donalda Tuska, obaj przyjrzeli się z bliska jego metodzie politycznej, obu okres pracy dla Donalda Tuska radykalnie zmienił. Moim zdaniem na gorsze, ale pozbawiając ich przynajmniej politycznego dziewictwa. Palikot wchodził do Platformy jako polityk merytoryczny, z całkiem fajną agendą. Wcześniej, kiedy ministrem kultury był jeszcze Waldemar Dąbrowski, Palikot zorganizował mu festiwal gombrowiczowski (razem z pieniędzmi na ten festiwal). Potrafił wydawać zarobione przez siebie pieniądze na ambitne wydawnictwa książkowe, na bezinteresowne kulturowe projekty. Przed wyborami 2005 z właściwym sobie politycznym talentem stworzył bez wysiłku koalicję PO–PiS w województwie lubelskim i w mieście Lublinie. Przy tej okazji zatrudnił w lubelskich instytucjach kultury naprawdę fajnych ludzi, niektórzy z nich do dziś dnia jeszcze tam pracują. Kiedy jednak Tusk przeszedł do „antykaczyzmu”, Palikot – z lojalności, lecz niestety także z pewnego zamiłowania – stał się symbolem brutalności Platformy Obywatelskiej.
Gowin też wchodził do Platformy jako inteligent, ponieważ naprawdę – dziś, po jego wieloletnim „wychowaniu” w PO trudno w to uwierzyć – on był kiedyś inteligentem, intelektualnie bezinteresownym. Pod jego redakcją miesięcznik „Znak” przeżył jeden ze swoich najciekawszych okresów. Wówczas nigdy nie doszedłby do wniosku, że instytucja wydająca książki jest gorsza od instytucji szlifującej kastety.
Tusk ich obu wychował, nauczył swojej „metody politycznej”, mocno zdeformował. Gowin stał się wredny prawicowo, Palikot wredny antyprawicowo, podczas gdy Donald Tusk potrafił – szczególnie na tle obu swoich uczniów – pozostać politykiem „dobrym dla ludzi”, prawdziwym „księciem pokoju”. Każde jego pojawienie się w mediach, np. po paru godzinach smoleńskiej wyszalni Jarosława Kaczyńskiego, rzeczywiście przynosi nam ulgę, koi nasze stargane nerwy. Ale to Gowin i Palikot znają Tuska naprawdę. Nie tylko od „ludzkiej”, ale i od „sadycznej” strony. Widzieli, jak upokarzał Rokitę, jak zamawiał ataki na Lecha Kaczyńskiego. Palikotowi to się podobało, Gowinowi nie, ale wiedział, że albo podkuli ogonek pod siebie, albo zostanie wykończony, więc konsekwentnie wybrał w Platformie Obywatelskiej strategię skrajnej pokory wobec swego lidera. Mając nadzieję, że Tusk o jego przyjaźni z Rokitą po prostu zapomni. Tusk nie zapomniał, ale przerażony raz na zawsze Gowin jest dziś mu potrzebny w polskiej polityce. Lepiej, żeby twardsza prawica miała przestraszonego lidera, który wyżywa się na Krytyce Politycznej, a Donalda Tuska panicznie się boi, niż żeby trwała przy Jarosławie Kaczyńskim (i tak trwa, bo o Gowinie twardsza prawica wie to samo, co ja tutaj piszę, więc strategia Tuska jest skuteczna tylko częściowo).
Zatem Donald Tusk obu ich uformował. Z Palikota wydobył brutalność, z Gowina paniczny strach. Dekada spędzona w Platformie zrobiła z krakowskiego inteligenta Gowina „polskiego polityka” w najgorszym wydaniu. A co zrobiło z Janusza Palikota porzucenie tej partii? Palikot zaczął zachowywać się lepiej (mimo wysiłków wielu redakcji wciąż przeprowadzających z nim „kontrowersyjne” wywiady). Odkąd nie jest partyjnym kolegą Jarosława Gowina ani razu nie wezwał do „patroszenia” przeciwnika politycznego, nie nazwał też żadnego swojego przeciwnika gejem, i to w formie insynuacji. Przeciwnie, wprowadził do polskiego sejmu Roberta Biedronia, na co żaden polityk „liberalny”, a nie „populistyczny” nigdy by się w dzisiejszej Polsce nie odważył.
Kiedy Palikot był skrajnie brutalnym liderem PO, Gowin nie opuścił tej partii w odruchu inteligenckiej odrazy. On by nigdy nie opuścił partii rządzącej, Tusk wie to najlepiej. Platformę jako partię rządzącą opuścił Palikot. Z powodów ambicjonalnych, które jednak tym razem zagrały w polskiej polityce także ideowo. Wychodzi na to, że lewicowy elektorat (choćby liberalno-lewicowy) w Polsce cywilizuje. Nawet swoich liderów. Podczas gdy elektorat prawicowy, szczególnie w swojej obecnej, naprawdę złej formie, brutalizuje każdego. Zbrutalizował Kaczyńskiego, zbrutalizował Gowina. Może zatem Gowin też kiedyś spróbuje przerzucić się na lewicę. To naprawdę pomaga.
Polityczny (po brechtowsku polityczny, nic dla „dobrych ludzi”) morał z tego zawiłego wykładu będzie także zawiły. Naiwnych lub cynicznych zwolenników „prostoty” z góry w tym miejscu przepraszam. Oto on: im bardziej Tusk staje się silny, tym bardziej przenośmy ogień krytyki na niego i na jego partię. Z jednym zastrzeżeniem. Róbmy to tak, aby nawet jeden elektron uwolnionej w ten sposób politycznej energii nie dostał się w ręce Jarosława Kaczyńskiego i jego medialnego zaplecza. Ci ludzie i tak są za silni. I tak zbyt toksyczni. Bez względu na to, czy mają akurat siedem mediów mainstreamowych i dwadzieścia niszowych, czy tylko dwa mainstreamowe i trzydzieści niszowych. Ze swoim absolutnie patologicznym ideowym projektem – obojętnie, smoleńskim czy pińskim – i tak mają niszczący wpływ na polską politykę, na życie ludzi w tym kraju, na kształt państwa i prawa. Zatem proszę was, kiedy piszecie o Tusku i PO, żadnych jałowych roszczeń poprzestających na „nie dowieźli, nie dostarczyli, pociąg spóźnili, autobus odwołali”. Krytyka taka, żeby dziś polityczny zysk czerpali z niej wyłącznie Miller i Palikot, a kiedyś – ach, kiedy to będzie – silna polska socjaldemokracja.