Przemawia przeze mnie żal za niemożliwym w dzisiejszej Polsce chrześcijaństwem, które jest codziennie przybijane do krzyża, opluwane i pojone żółcią.
Dziś nie o polityce, ale o tym, co politykę poprzedza, głęboko determinuje i co pozostaje, kiedy polityka się kończy. Ten felieton będzie o Substancji.
Jadąc ostatnio przez Górny Śląsk zobaczyłem rzecz dla mnie dziwną. Na coraz większej liczbie kopalń i innych dużych zakładów przemysłowych, nad wielkimi bramami wisiały wielkie napisy o treści: „Pokładamy Ufność w Bożym Miłosierdziu!”, „Chrystus Królem Polski!”, „Maryja Królową Polski!” itp., itd. Jak w nagłym świetle błyskawicy przebiegło mi przed oczami dzieciństwo i bardzo wczesna młodość, kiedy jeździłem przez ten sam Górny Śląsk na wakacje z rodzicami, a później już sam, na nieformalne hipisowskie spotkania w Beskidzie Żywieckim (tak geograficznie tego wówczas nie nazywaliśmy, ale to w tym rejonie zawsze można było spotkać wielu sympatycznych i długowłosych śląskich fanów hard rocka na gigancie) i czytałem napisy „Niech Żyje Socjalistyczne Państwo!”, „Pracą Uczcimy VIII Zjazd Partii!”, „Pozdrawiamy Bratnie Narody Krajów Socjalistycznych!” itp. itd.
Jako dziecko przyjmowałem te napisy obojętnie, jako kontestujący młodzieniec reagowałem na nie z ironią przechodzącą powoli w niechęć i coś więcej. Ale uderzył mnie w tym moim wspomnieniu fakt, że napisy z lat 70. i 80. ubiegłego wieku wisiały w tych samych miejscach, były tej samej wielkości, a nawet zostały złożone tą samą czcionką, co napisy dzisiejsze. Być może nawet przez tych samych nawróconych przez historię i geopolitykę kaowców (pracownicy pionu kulturalno-oświatowego). Albo przez ich dzieci, które przeciwko rodzicom nigdy się nie zbuntowały, więc powtarzają ich gesty, zachowania, kontynuują Substancję. Tak samo jak wówczas, albo tak samo jak ich rodzice niepamiętający, że nawet w grupie składającej się w 90 proc. z żarliwych katolików (żadna grupa, nawet w Polsce, w 90 proc. z żarliwych katolików się nie składa; co najwyżej w 30 proc. z katolików żarliwych i w 60 proc. z oportunistycznych, ale to wystarczy, żeby wszystkich innych wziąć zwyczajnie za mordę) jest jeszcze 10 proc. „dziwaków”.
Wśród których też kilku procentom to wszystko będzie obojętne, ale tym drugim kilku procentom zrobi się może przykro, kiedy każdego ranka idąc do pracy będą musieli całować swego nowego pana w jego brudny but.
Można oczywiście powiedzieć, że tamte PRL-owskie napisy sporządzano i wieszano pod przymusem, a dzisiejsze są sporządzane i wieszane z naturalnej, autentycznej religijności. I problemu nie będzie. Nie będzie może dla Putina, Kaczyńskiego, Ziobry, Gowina, Rydzyka, a także dla sędziego Kryże, profesora Chazana czy doktora Piechy. Jedni bowiem tym oportunizmem na peryferiach (centrum też ma swój oportunizm, choćby taka Francja: od Frontu Ludowego do Vichy, od Vichy do Wolnych Francuzów, a dzisiaj z powrotem, czyli od Wolnych Francuzów do Frontu Narodowego) i jego przemianami pragną zarządzać, inni po prostu są jego częścią. Sami się zmienili w rytm historycznej i geopolitycznej zmiany, w jakiej Polska uczestniczyła. Raczej biernie niż aktywnie, można powiedzieć kolejna „prześniona rewolucja” albo może „prześniona kontrrewolucja”, dla mnie to obojętne, skoro znów jest prześniona.
Podobnie jak dzisiaj Kaczyński czy Gowin, tak samo wcześniej Platforma sądziła (a może wciąż jeszcze sądzi), że zarządza oportunizmem dzisiejszej Polski. Jednak tym nowym oportunizmem zarządza wyłącznie Kościół, „z niewielką pomocą moich przyjaciół” (cyt. za The Beatles, ale jeszcze bardziej Joe Cocker z wykonania w Woodstock) z rozkrzyczanej kulturowej prawicy. Nawet Jarosław Kaczyński, człowiek prywatnie dość suwerenny (jak każdy psychotyk wierzący w swoją wyjątkowość i misję), musiał się do tego oportunizmu przystosować. I zrobił to bez najmniejszych zastrzeżeń. Podeptawszy po drodze swój mityczny „żoliborski konserwatyzm”, przehandlowawszy go u Rydzyka i na Jasnej Górze w zamian za polityczną władzę (w Polsce zawsze formalną i słabą, o czym już się Kaczyński przekonał i przekona jeszcze, więc może nie warto było za tę władzę oddawać sumienia, może ta władza nie jest jednak warta mszy u o. Rydzyka, telefonu „Jarosława z Warszawy” do Rozmów niedokończonych).
A kiedy Platforma, po całej dekadzie przezroczystości, spróbowała choćby nieco się oprzeć (ratyfikacja konwencji antyprzemocowej, siedemdziesiąta piąta zapowiedź przeprowadzenia przez Sejm ustawy o in vitro), została przez Demiurga tego nowego oportunizmu, czyli przez Kościół, publicznie skatowana i opluta. Mniej więcej tak, jak dumna Cersei Lannister (Platforma nigdy nie była tak dumna) przez Wielkiego Wróbla w ostatnim odcinku zakończonego właśnie sezonu Gry o tron (wyjątkowo tego serialu nie lubię, ale jako oportunista komunikacyjny…).
Platforma została zatem przez Kościół poprowadzona przez miasto, w upokorzeniu, wśród plującej gawiedzi, w asyście Cezarego „trotyla” Gmyza i innych dystrybutorów taśm idących za nią w stroju zakonnic tego czy innego kultu i krzyczących: „Shame!”, „Shame!”.
Jedyne, co szanowny polski Kościół jakoś tam tłumaczy, to fakt, że w najgorszych koszmarach majaczy mu się utracona, zbuntowana Irlandia. Zatem Polska za ten bunt zielonej wyspy srogą z rąk Wielkiego Wróbla będzie musiała przyjąć karę. Polskie kobiety, bo się irlandzkie kobiety z rąk Wielkiego Wróbla wyzwoliły. Mniejszości w Polsce, bo mniejszości w Irlandii swoje prawa wbrew woli Wielkiego Wróbla wywalczyły.
Tak kończy się próba zarządzania oportunizmem, którego się samemu nie tworzy i nad którym samemu się nie panuje. Ale nie rzucę kamieniem w Platformę (każdy dziś w nią rzuca), bo sam doskonale pamiętam, że w Polsce demiurgami oportunizmu zawsze były i są siły zewnętrzne, transcendentne wobec „śnionej polskości”, dysponujące wobec niej nadwyżką brutalnej siły, bogactwa bądź cywilizacji (dlatego pokładałem i wciąż jeszcze pokładam nadzieję w oportunizmie „europejskim”, „unijnym”, „zachodnim”).
Raz oportunizm zbudowano tutaj skutecznie na rosyjskich bagnetach, a drugi raz na sile, pieniądzach, a także globalnym autorytecie Kościoła.
Za pierwszym razem do oportunizmu przekonano Polaków geopolityczną koniecznością i krążącą po kraju w samym apogeum „prześnionej rewolucji” dywizją NKWD, a za drugim razem przekonano ich/nas rozpisaną na wiele głosów (partie wprowadzające religię do szkół publicznych, partie tworzące Komisję Majątkową i posłuszne jej wszystkim decyzjom, partie finansujące Świątynię Opatrzności Bożej udając, że finansują muzeum…) symfonią, której jedynym librettem było: „słuchajcie biskupów i proboszczów, oddawajcie im dzieci na wychowanie tak, jak wcześniej prowadziliście je do HSPS i SZSP, bo to jest teraz wasz nowy pan i będziecie go słuchać”.
A żeby było zabawniej, wcale nie przemawia przeze mnie jakiś wojujący ateizm (choć mój dziwaczny mesjaniczny agnostycyzm może też przybierać formy antyklerykalne, to jednak w wersji źródłowej jest on raczej sekularyzacją tego, co w nowoczesnych monoteizmach najlepsze, czyli Uniwersalnej Religii Etycznej). W tym felietonie przemawia przeze mnie raczej żal za niemożliwym w dzisiejszej Polsce chrześcijaństwem, które przez ten nowy oportunistyczny kult jest codziennie przybijane do krzyża, opluwane i pojone żółcią. A przede wszystkim korumpowane w najohydniejszy sposób, sprzedawane za pieniądze i władzę po rozmaitych „prałaturach personalnych”, gdzie na biznesowo-religijnych spotkaniach gromadzą się lobbujący wzajemnie własne interesy biznesmeni, adwokaci, urzędnicy państwowi, dziennikarze telewizyjni. Ale bronić chrześcijaństwa przed dzisiejszym oportunistycznym kultem panującym w Polsce? Cóż, tego akurat mojego dziwactwa w tej nowej Polsce nie zrozumie chyba już nikt. Może Stanisław Obirek (jakby nie było, w głębi duszy wciąż jezuita), może Tadeusz Bartoś (jakby nie było, w głębi duszy nadal tomista).
**Dziennik Opinii nr 168/2015 (952)