Po napisaniu felietonu o faszyzmie systemu, w którym 50 procent światowego PKB wymknęło się już z „powszechnego” systemu redystrybucji, pozostawiając w nim słabych i niedołężnych (niezdolnych do wywalczenia sobie miejsca w rajach podatkowych), po raz pierwszy miałem prawdziwy odzew czytelniczy. W znacznej części – dotyczy to praktycznie wszystkich prawicowych głosów – potwierdzający diagnozę, którą przedstawiłem. Diagnozę o powstawaniu na naszych oczach nowej ekonomicznej rasy panów, która utraciła już poczucie gatunkowej jedności z „darmozjadami korzystającymi z opieki państwa-złodzieja”. Oczywiście w przypadku osób, które atakowały mnie w Internecie za nazwanie nowego ustroju „faszyzmem”, mamy do czynienia raczej z prawicowym plebsem przeżywającym swoją przynależność do ekonomicznej rasy panów czysto wirtualnie, gdyż nie sądzę, aby na mój felieton odpowiedział, choćby pod pseudonimem, któryś z oligarchów realnie korzystających z rajów podatkowych. Oni są ludźmi naprawdę zajętymi. To raczej globalna Tea Party występuje w ich imieniu na internetowych forach. Więc znowu, chcąc uderzyć w beneficjentów patologii, zadajemy ból ich ofiarom. Ten paradoks sprawia, iż świetnie rozumiem etyczne motywacje Agaty Czarnackiej, jednej z najżarliwszych postaci „lewicy smoleńskiej”, kiedy szuka zbliżenia ze „smoleńskim ludem”. Uważam jedynie, że myli się politycznie i jest to błąd, który wszystkich nas może kosztować życie.
Polemizujący ze mną prawicowi internauci pisali z grubsza jedno i to samo: świetnie, że ludzie uciekają do rajów podatkowych, bo podatki to kradzież, a zmuszanie nas do bycia społeczeństwem to wymuszanie na nas pozostawania w stanie niewolnictwa. W ten sposób wieloletni neoliberalny monopol na formatowanie mózgów panujący w Polsce wydał swoje owoce, a nam przyszło te gorzkie owoce spożywać. Jeśli ci ludzie akceptują jakiś zakaz, to tylko religijny (w większości zresztą zakazów religijnych też nie przestrzegają, tylko deklarują tę akceptację po to, żeby zrobić na złość „lewakom” albo „liberałom”). Jednak świeckie państwo niczego zakazywać ani nakazywać nie ma nam prawa. W języku globalnych neoliberalnych think tanków obsługujących rynkową globalizację ten stan od kilku już lat nazywany jest otwarcie „nowym średniowieczem”. I pewnie się szanowni czytelnicy domyślą, że jest to w tym języku określenie afirmatywne, a nie pamfletowe. Nazywa się tak obecną – i jak neoliberalni think tankerzy twierdzą, także przyszłą – fazę globalizacji cechującą się rynkiem bez państwa (państwo narodowe jest na tym etapie globalizacji żartem, a pierwsze usiłowania na rzecz państwowości globalnej są słabiutkie i pozbawione jakiejkolwiek wyraźnej legitymizacji). Na tym globalnym rynku bez państwa jako podmioty „polityczne”, zdolne „politykę” uprawiać pozostały lub pozostaną wyłącznie globalne korporacje wymuszające posłuszeństwo metodami ekonomicznymi, silne miliardami swoich nieopodatkowanych dolarów, ale także kościoły, szczególnie te spod znaku „zemsty Boga”, które również potrafią wykreować „polityczną tożsamość” w skali globalnej, szczególnie w dzisiejszej globalizacji anomii, którą cechuje przerażający głód sensu spowodowany słabością i kruszeniem się wszelkich mesjanizmów świeckich (Oświecenie, socjalizm, chadecja, konserwatyzm niereakcyjny…).
Nowe średniowiecze cechuje tendencja do wypowiadania, zrywania jakiegokolwiek świeckiego kontraktu społecznego, w którym silni i słabi – kapitał i praca, większości i mniejszości – umawiali się (zwykle po wielu latach paroksyzmów wzajemnej przemocy), że nie będą walczyć na kły i pazury, prywatne armie i terror, ale będą zderzać i negocjować swoje interesy i roszczenia w kanonie świeckiego ładu politycznego nowoczesnego państwa. Skoro jednak do takiego świata zawitało „nowe średniowiecze” – żegnaj nowoczesności, żegnaj świeckie państwo, żegnaj kontrakcie społeczny, witaj stanie natury (przypominam, że „stan natury” to ponure pojęcie z Hobbesa, a nie sielanka z Disneya).
Skoro kontrakt społeczny wypowiedziała współczesna prawica, trudno się dziwić, że i w części współczesnej lewicy pojawia się pokusa jego wypowiedzenia. Szkoda tylko, że akurat lewica nie dysponuje żadnymi globalnymi narzędziami jego zrywania (przypominam, lewica nie ma ani globalnych korporacji, ani globalnych kościołów, które na powrocie do stanu natury tylko skorzystają, gdyż już dziś mają kły i pazury „ponadnarodowej” długości). Lewica nie ma dzisiaj nawet jakiejś efektywnej, globalnej Międzynarodówki. Kreowanie oporu przed rynkową globalizacją odbywa się raczej na przedpolitycznej zasadzie odruchowego organizowania się pracowników, nawet na najdalszych peryferiach, co Wallerstein, całkiem jak na niego trzeźwo, opisał w opublikowanym właśnie na stronie DO tekście Koniec uciekających fabryk). Ale, przypominam, jest to na razie opór organiczny, a nie polityczny. Od niego do globalizacji politycznej i społecznej, która mogłaby równoważyć i kontrolować globalizację rynkową, bardzo jeszcze daleko.
Właśnie dlatego Kartagina powinna zostać zburzona, a Unia Europejska powinna zostać uratowana. Jest bardzo słabą i bardzo tymczasową strukturą globalizacji politycznej i społecznej, ale innej nie mamy. Zatem, jeśli mi pozwolicie, nie będę kibicował antysystemowym ruchom społecznym chcącym ją dzisiaj rozwalić – ani tym od Farage’a, ani tym z Die Linke. Ani tym od Melenchona, ani tym od Marie Le Pen. Będę kibicował (bidulkowatej) wewnętrznej zdolności Unii Europejskiej do reform, do wychwytywania i realizowania emancypacyjnych i równościowych roszczeń społecznych reprezentowanym w instytucjach europejskich przez Zielonych, Socjaldemokratów i niektórych spośród brukselskich chadeków. Będę też kibicował Niemcom, żeby wybrali do rządzenia swym krajem koalicję czerwono-zieloną, jeśli („jeśli” to słowo w epoce przytłaczającego politycznego realizmu kluczowe) zrealizuje swoje hasła z okresu pozostawania w opozycji, zwiększy siłę nabywczą niemieckiego społeczeństwa, nieco odpuści niemiecką inflację, nieco zredukuje nierówności, które niszczą niemiecki system dawniej nazywany społeczną gospodarką rynkową, efektywnie potwierdzi niemiecką zgodę na emisję euroobligacji. Czyli jeśli zrobi to, czego niezdolna jest już zrobić podmywana neoliberalizmem niemiecka chadecja, niegdyś budująca społeczną gospodarkę rynkową, dziś coraz bliższa neoliberalnemu i neokonserwatywnemu zdziczeniu państwa zu Guttenberg (para niemieckich arystokratów, ona broniła moralności publicznej na łamach „Bilda” tuż obok zdjęcia kobiety topless, on splagiatował swoją pracę doktorską, ale tak poza tym był „młodą nadzieją” CDU imitującą zachowania prawego skrzydła amerykańskiej Partii Republikańskiej).
Dla dzisiejszych chadeków niemieckich już nawet dzisiejsi chadecy brukselscy nie mają cierpliwości. Wiedząc, że ich polityka oszczędności, czy raczej polityka oszczędności, nierówności i „podnoszenia niemieckiej konkurencyjności” prowadzona przez finansową oligarchię, a osłaniana jedynie przez bezsilną politycznie niemiecką chadecję, doprowadzi może do dalszego wzmocnienia Niemiec, ale na gruzach reszty Europy, co nigdy w historii nie kończyło się dobrze dla Niemiec. Ale to są wszystko moje nadzieje na reformy wewnątrzsystemowe. Nie liczcie na moją sympatię dla „nowego średniowiecza”, bez względu na to, czy świadomie przybliżają jego nadejście prawicowi „faszyści ekonomiczni”, czy też ich mniej świadomi lewicowi „towarzysze drogi”.