Stan wojenny był porażką, która uszkodziła moje pokolenie, a teraz my próbujemy uszkodzić was.
Minęła 32 rocznica stanu wojennego, będącego porażką tych, przeciwko którym został wprowadzony, i tych, którzy go wprowadzili. Porażką, która uszkodziła emocjonalnie i ideowo całe moje pokolenie, a my uszkadzamy teraz emocjonalnie i ideowo pokolenia młodsze, zgodnie z teorią Simone Weil i Alice Miller mówiącą, że ofiary przemocy przekazują swoim następcom wyłącznie przemoc. Robimy to wam – młodszym od nas – z tym charakterystycznym, na wpół biologicznym, a na wpół kulturowym, narracyjnym egoizmem, który cechuje każde pokolenie (pokolenie – ten na wpół biologiczny, a na wpół kulturowy, narracyjny twór). Pokolenie lat 80. zafiksowane na traumie stanu wojennego, pokolenie ’68 zafiksowane na traumie Marca, pokolenie „kolumbów” zafiksowane na traumie przegranej przez nich II wojny światowej, pokolenie młodych niemieckich kombatantów przegranej I wojny światowej (od Remarque’a po Hitlera, bo wspólnoty pokoleniowe zawierają w sobie swoich najbardziej zaciekłych wrogów, którzy w dodatku najlepiej się znają).
W tę kolejną rocznicę, jak w każdą poprzednią, znów wszyscy kłamią nie potrafiąc nawet odróżnić zwycięstwa od klęski (charakterystyczne dla narodów tak głęboko zniszczonych przez klęski, że klęski nauczyły się obchodzić, jakby to były zwycięstwa). W tę kolejną rocznicę wszyscy zatem kłamią, próbując przy blasku wirtualnych koksowników, przy wtórze „Murów” (całkiem niezła piosenka, tyle że oni nie śpiewają jej ostatniej zwrotki, a ci, którzy śpiewają, nie rozumieją, o czym ona jest) odzyskiwać młodość i życie, które są nie do odzyskania w tym akurat kontekście, bo ten kontekst od początku był trupi.
Ja zatem, żeby wam lepiej uzmysłowić, na czym to kłamstwo polega, postanowiłem z rocznicowej okazji przypomnieć inną pieśń, bardziej reprezentatywną dla całej tamtej toksyny, która zrobiła z nas zombies (ze mnie też zrobiła, nawet jeśli mały kawałek mózgu ciągle mam żywy, a może zaledwie walczący o życie), która utkwiła w nas na zawsze i nigdy się jej nie pozbędziemy, chyba że na mocy rytuału odczyniania klątwy, odpędzania upiorów.
Dlatego postanowiłem wykorzystać moje dzisiejsze felietonowe okienko na taki właśnie prywatny rytuał.
Pieśń „Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana…”, którą za chwilę w bardzo specyficzny sposób użyję, była pieśnią potworną. Zarówno w wymiarze tekstu, jak też melodii i wykonania. Kiedy ja i moi rówieśnicy słyszeliśmy ją na manifestacjach albo w czasie mszy, na których wtedy jeszcze bywaliśmy wyłącznie dlatego, że obowiązkowo poprzedzały manifestacje, kawałek ten był jęczany (bo śpiewać się go nie dało, on do śpiewania w ogóle nie był przeznaczony) przez księży, przez starsze panie i panów, czasem sympatycznych, z WiN-owską czy AK-owską przeszłością, które i którzy potrafiły i potrafili pomóc, ukryć, przechować, ale ich ulubiona estetyka była już w sposób nie do odwrócenia morbidalna. Właśnie dlatego słuchając tej wyjękiwanej na liczne niestrojące głosy pieśni skręcaliśmy się z odrazy, zaciskaliśmy zęby i uszy, bo wtedy nie chcieliśmy jeszcze poświęcić całej naszej młodości tej monstrualnej, morbidalnej grafomanii. Wtedy bowiem – w 1981, 1982, 1983… roku nie byliśmy jeszcze pokoleniem zombies, próbowaliśmy zatem uciekać przed śmiercią. A żeby wam pokazać, jak wyglądały szczeliny, kanały, portale tych naszych ucieczek, umieściłem pomiędzy słowami i wersami obrzydliwej pieśni linki do niewinnej zachodniej kontrkultury, rocka, disco i popu, bo tam było życie, a tu była wyłącznie śmierć.
Nie bójcie się jednak, że „Ojczyznę mą, tyle razy we krwi skąpaną…” potraktuję jakimś twardym kontestacyjnym nihilizmem. Linki w jej tekście odsyłają zaledwie do sofcikowej kontestacji sezonowego hipisa krążącego wtedy pomiędzy Sopotem, Toruniem, Łodzią, Krakowem i Zakopanem. Mającego kolegów i koleżanki, którzy tylko w mniejszości przekręcili się od heroiny, a w większości dotarli jednak na studia albo przynajmniej pokończyli szkoły wieczorowe. Jest to zatem kontestacja w wydaniu dla „leminga”, dla „słoika”, którym zawsze próbowałem być, we wszystkich stolicach Polski, Europy i świata, gdzie dane mi było wcześniej czy później na krócej albo dłużej trafić. Ale nawet ten softowy popik wystarczył, żeby uciec z grobu lat 80.
„Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skąpana, ach jak wielka dziś twoja rana, jakże długo cierpienie twe trwa…”. Może dzięki temu zrozumiecie, dlaczego stałem się takim oikofobem polskiej „Plackarni”, dlaczego tak źle reaguję na nazwę Wrocław Osobowice, czemu wolę Lidla od Społem, a młodych Ukraińców, w których flaga UE budzi entuzjazm, nawet jeśli nieco przesadny, od ludzi, którzy unijną flagę uważają za „szmatę”.
A teraz zacznijmy już nasz rytuał odczyniania uroków i odpędzania upiorów. Naszą małą rekonstrukcję historyczną.
Ojczyzno ma,
tyle razy we krwi
skąpana. Ach,
jak wielka dziś twoja rana,
Jakże długo cierpienie twe trwa!
Tyle
razy pragnęłaś
wolności,
Tyle razy gnębił cię
kat,
Ale zawsze czynił to obcy,
A dziś brata zabija brat!
Ojczyzno ma…
Biały orzeł znów
skrępowany,
Krwawy łańcuch zwisa u szpon,
Ale wkrótce zostanie
zerwany,
Bo wolności
wybija dzwon. Ojczyzno ma…
O Królowo
Polskiej Korony,
Wolność, pokój i miłość
racz dać
By ten
naród boleśnie gnębiony,
Odtąd wiernie
przy Tobie mógł trwać!
A jeśli ktoś ma lepsze linki (to naprawdę nie będzie wymagało wielkiego wysiłku), wygodniejsze i przyjemniejsze kanały ucieczki, jakiś smaczniejszy szczaw z nasypu i mirabelki, bardzo proszę wieszać. Bez najmniejszej krępacji. Może ktoś z was znajdzie np. „Catholic girls” Franka Zappy z clipem, a nie tylko w wersji audio, albo jakichś żwawszych Doorsów, albo ciekawszy new romantic, bardziej nieprzejednany punk, bardziej niszową nową falę… Przeboleję nawet i to, jak Stawisz wklei linki do pięćdziesięciu kawałków Depeche Mode. Nie krępujcie się, wklejajcie, wieszajcie. Wszystko, żeby zagłuszyć wycie zombies. Także tych najbliższych, które wyją w nas. Żebyśmy nie wrócili tam nigdy (parafraza, za „300 mil do nieba” Macieja Dejczera). Do tego miejsca w przeszłości, które nas zabiło. Nie odbudujemy solidarności między nami, ani nie wygramy już nigdy tamtej gry. Pozostał nam tylko ten sentymentalny gest. Do mnie, dzieci wdowy!