„Nie uznaję waszej władzy!” (cyt. za Breivik, który, jak wynika z ostatnich ustaleń medycznej władzy, nie jest jednak wariatem, a tylko mocno psychotycznym bojownikiem nowej europejskiej prawicy). Zdanie z pozoru piękne, które jednak nie jest tak bliskim mi kiedyś anarchokonserwatyzmem, bo ukrywa w sobie drugą część: „zatem to wy musicie uznać moją władzę nad wami, władzę arbitralną i absolutną, władzę nad waszym życiem i nad waszą śmiercią. Utoya, Sieg Heil!”.
Macie swego świętego, pseudoschmittiańskie pacany. Faszyzm to postmodernizm na ostro i bez hamulców, taka była intuicja Habermasa w Filozoficznym dyskursie nowoczesności (strzeżcie się ludzi, którzy – tak jak ja – przeczytali tylko jedną książkę, a gdyby to była książka przedstawiciela późnego Frankfurtu? – wtedy też się strzeżcie). Kiedy „jeden i wspólny świat” się sypie, kiedy nikt nie wierzy już w komunikacyjną utopię (wierzyć znaczy budować, znaczy walczyć o nią), pozostaje nam władza przeciwko władzy, ogołocona z jakiejkolwiek hipokryzji wspólnotowości. Wtedy nawet „Bóg” jednego i wspólnego świata (i Tomasz z Akwinu będący jego prorokiem) nie jest już gwarantem niczego wspólnego. Staje się zwykłym narzędziem dominacji „wierzących” nad „niewierzącymi”, którym w ściany i w czoła próbuje wbijać się krzyż w akcie najbrutalniejszej dominacji. I nawet najbardziej umiarkowany z katolików politycznych Jarosław Gowin wspiera wówczas „klauzulę sumienia” wyłącznie dla katolickich aptekarzy brzydzących się prezerwatyw, bo gdyby wsparł „klauzulę sumienia” dla niekatolickich kobiet po niechcianym poczęciu musiałby się pożegnać z prawnym zakazem aborcji.
W świecie Breivika kategoria sumienia jest tylko kategorią władzy. Tylko jedni mają sumienie, wobec tego tylko jednym „klauzula sumienia” prawnie się należy. Inni sumienia nie mają, wierzą w rzeczy niesłuszne, są „workiem skórnomięśniowym” (cyt. za pewien znany mi osobiście „wierzący”, prywatnie, o „niewierzących” w to samo co on), zatem „klauzula sumienia” będzie tylko klauzulą władzy nad nimi.
„Lud smoleński” nie uznaje tu za legalną władzy „ludu antysmoleńskiego”, tak jak wcześniej „salon” nie uznawał władzy Jarosława Kaczyńskiego, mimo że ten wygrał w 2005 roku wybory dwa razy (raz dla siebie, drugi raz dla brata, w sumie dwa razy dla siebie). Nikt nie uznaje tu niczyjej władzy, wszyscy jesteśmy tutaj Breivikami. A teraz jeszcze ta nasza cholerna Sarmacja („musi to na Rusi, w Polsce jak kto chce”, cyt. za Jarosław Marek Rymkiewicz, Poezja obywatelska i inne kicze pasyjne) rozlewa się na Europę. Moją ukochaną, dialektycznie zmodernizowaną Europę, gdzie nawet Jakub nakłada na siebie pewne ograniczenia wobec Ezawa, poczucie winy za wyślizganie go z pierworództwa, karta praw podstawowych, autostradowe przejścia dla ślimaków i płazów nieznane na niedialektycznych autostradach USA… (odpowiedź Tomaszowi Piątkowi w kwestii naszego włochatego starszego brata, jestem zresztą pewien, że Piątek odróżnia futro porastające Ezawa od futra porastającego pierś Bronisława Wildsteina – też na bakier z nowoczesnością).
Ach, dokądże w ten sposób zajdziemy?! Robak apokaliptycznej wrażliwości znów się we mnie budzi, jak Ghost Rider w Johnnym Blaze’ie granym przez Nicolasa Cage’a, który – jak się coraz bardziej przekonujemy – niczego nie musi już grać i nikt go już do grania niczego nie zmusi. Przyznam, że to mi akurat u późnego Cage’a imponuje, maniera – szczególnie dwubiegunówka, Ha! Ha! – jest uczciwsza, niż jakiś pieprzony klasycyzujący aktorski warsztat. Maniera jest stylem, a styl jest jedyną dostępną nam w podksiężycowym świecie „tożsamością”, jak nauczał Nietzsche (dlatego „Uważam Rze” nie jest „tożsamościowe”, bo nikt nie ma tam stylu).
Choć zatem nie uznaję waszej władzy nad moim stylem, Breivikiem jednak nie jestem, bo nie uznaję nieograniczonej władzy mojego stylu nad waszym życiem i śmiercią. Tak drobna różnica, której Habermas poświęcił całe swoje dzieło, przestrzegając przed właściwą „French theory” (francuskiej teorii) – obojętnie, czy udawała lewicową, czy jawnie przyznawała się do faszyzmu – estetyzacją Innego. Ale jak się przed tym ustrzec? Tego akurat nie wiemy. Wiemy tylko, co się dzieje, kiedy ktoś ustrzec się nie potrafi. Kiedy świat już do końca myli mu się z tekstem, a Inny z literacką figurą dyskursu. Hitler był radykalnym narratywistą, niestety, podobnie jak Stalin (obawiam się, że Lukácsa i Brechta też to trochę dotknęło). A religia i wiara w tym wszystkim, a Jan Paweł II i Benedykt XVI, Jurek i Terlikowski? Otóż także „Boga” nie widziałem nigdy, nie miałem do tego prawa. Innego natomiast widywałem często, waliłem go pięścią w zęby, sam byłem przez niego nokautowany, chętnie nakładaliśmy na siebie wzajemne agresywne projekcje. Dlatego powstrzymanie się przed skrajną estetyzacją Innego jest dla mnie lepszym źródłem legitymizacji nowoczesności, niż jakikolwiek wyprojektowany „Bóg”, jakakolwiek wyprojektowana breivikowa „władza”. Bądź dzielny, bądź wobec świata odważny, lecz nie do przesady (mnie samemu mój przykładny reformizm wychodzi już bokiem). Ale zamiast mordować, idę z małym na Ghost Ridera 2, żeby dowiedzieć się z marvellowskiego apokryfu, jak Anioł Sprawiedliwości zwabiony do piekła i posadzony siłą na kilka eonów przed kablówką oszalał i stał się Aniołem Zemsty. Bo tym właśnie jest Ghost Rider, który nawiedza Johnny’ego Blaze’a granego przez Nicolasa Cage’a. Mówię wam to, jeśli nie chcielibyście pójść na Ghost Ridera 2, bo czytacie tylko Sebalda, a do kina chodzicie wyłącznie na Antonioniego (no chyba, że na Zabriskie Point, wtedy wam wybaczam), a nie chcę, żeby wam umknęło moralne sedno tej interesującej religijno-gnostyckiej popkulturowej przypowieści (swoją drogą, dlaczego teologia popkultury aż tak bardzo przerasta – swoją estetyką, swoją dialektyczną komplikacją, swoją mądrością, swoją moralnością, swoim potencjałem krytycznym – teologię abp. Michalkia i abp. Głódzia?).
Zatem po raz ostatni powtórzę, nie uznaję waszej władzy nad moim stylem (może dlatego z takim trudem przychodzi mi czytanie postów). Czy to jednak oznacza, że jestem felietonistą „tożsamościowym”? „Ha! Ha! Ha!” (cyt. za Ghost Rider wstępujący w ciało Johnny’ego Blaze’a granego przez Nicolasa Cage’a, ale czy to jeszcze jest gra?).