Ponieważ zabawa Anny Fotygi i Antoniego Macierewicza w asystowanie przy ekshumacjach pozbawiona jest uroku superprodukcji Roba Zombie (autor takich arcydzieł jak „Dom 1000 trupów” i „Bękarty diabła”), a zabawa w lizanie przez dzieci obnażonych kolan księdza dyrektora napawa mnie wstrętem (mniej z powodu księdza, który po prostu jest chory, a bardziej z powodu zachowania rodziców tych dzieci, którzy są tutejsi, niewyobcowani i zdrowi), odwracam twarz od polskiego telewizora i patrzę w telewizor francuski.
Hollande niespodziewanie szybko okazuje się pustką. Kategoria francuskich milionerów, którzy mieliby zostać dotknięci jego mitycznym 75-procentowego kryzysowym podatkiem, została właśnie uszczuplona – na początku o „artystów” i „zawody twórcze” (większość francuskich finansowych oligarchów nie bez racji się za przedstawicieli takich zawodów uważa). Podobnie uszczuplono kategorię zawodów, którym wciąż będzie obiecywał powrót do wieku emerytalnego sprzed reformy Sarko. Nie twierdzę, że wszystkie obietnice wyborcze Hollande’a były bez sensu, twierdzę tylko, że nie należało obiecywać tak wiele albo więcej należało zmienić, w innym razie zepsucie lewicowej (i każdej innej) polityki we Francji znacznie może od tego przyspieszyć.
W miejsce Sarkozy’ego/Napoleona III, farsy spersonalizowanej, przyszła farsa pustki, farsa bezradna, bezsilna, punktowana bezlitośnie 5 razy w tygodniu przez jedyny francuski program informacyjny, który jeszcze mogę oglądać (Canal+ wrzuca go do Internetu parę minut po zakończeniu emisji telewizyjnej). „Les guignols de l’info” (kukły), które do wyborów prezydenckich i parlamentarnych we Francji w sposób politycznie zdyscyplinowany wyśmiewały Sarkozy’ego i wspierały socjalistów, teraz przeżywają „kynicznego” (cyt. za Peter Sloterdijk) kaca, punktując zapowiedzianą zmianę, która nie nadeszła. Nie nadeszła do tego stopnia, że teraz nawet nie wiadomo, czy w ogóle mogła.
Jedna wątpliwość w tym wszystkim, Wielka Rewolucja Francuska wybuchła dlatego, że radykalnym satyrykom udało się wśród paryskiego ludu (przyszłej klasy średniej, nowego francuskiego mieszczaństwa) upowszechnić przekonanie, że Ludwik XVI jest pantoflarzem Marii Antoniny, zresztą Austriaczki. W ten sposób mieszanka francuskiej mizoginii z francuską ksenofobią doprowadziła do uchwalenia Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, a później Kodeksu Cywilnego (trochę mnie jednak ta chytrość rozumu czyni melancholijnym). Podobnie satyrycy z „Les guignols de l’info” wykańczali Sarko jako „pantoflarza Włoszki”. Teraz zataczają się ze śmiechu ze słabego prezydenta socjalistów, też pantoflarza, ale przynajmniej chodzącego pod twardym bucikiem rdzennej Francuzki Valerie Trierweiler z domu Massonneau. W każdym wydaniu „Les guignol de l’info” Hollande wychodzi z jakiejś szafy ze swoim nieśmiałym, przepraszającym, idiotycznym „hi, hi” (pewien poseł PO nazwałby to „obrażaniem majestatu głowy państwa” i zażądał wymierzenia kodeksowej kary, gdyby tak przedstawiano „jego prezydenta”, a posłowie i publicyści PiS dostaliby szału, gdyby w podobny sposób traktowano „ich prezydenta”).
Trzeba jednak przyznać, że prezydentura Mitterranda rozpoczynała się w 1981 roku z nieporównanie większym fasonem. Pokolenie Maja ’68 po raz pierwszy dochodziło wtedy do władzy, nie wiedząc jeszcze, że dekada jej sprawowania zmieni bardziej ich niż Francję – dystynktywną, bezwładną, po staremu arystokratyczno-ludową (to francuskim werniksem zapacykowaliśmy przecież nasz rodzimy podział na dystynktywną szlachtę i pańszczyźniano-roszczeniowy lud).
Obok Hollande’a stałym fragmentem gry w powyborczych „Les guignols de l’info” stał się nowy minister spraw wewnętrznych socjalistycznego rządu Manuel Valls, mówiący do prawicowej Francji jej ulubionym prawicowym językiem, urządzający nagłaśniane przez media obławy na Romów i wypowiadający się przeciwko prawu głosu w wyborach lokalnych dla „obcokrajowców mieszkających w naszym kraju zaledwie od mniej niż dziesięciu lat”. Jakby chciał uspokoić konserwatywne francuskie mieszczaństwo, które naprawdę wcale nie jest prezydenturą Hollande’a i nowym rządem socjalistycznym w najmniejszym nawet stopniu zaniepokojone. A do tego socjalistyczny premier Jean-Marc Ayrault co dnia w telewizji ogłasza w telewizji listę stacji benzynowych, na których dzięki interwencji socjalistycznego rządu benzyna jest tańsza o trzy centymy i supermarketów, gdzie dzięki interwencji socjalistycznego rządu o dwa centymy potaniała oliwa. Zatem bezlitosne „Les guignols de l’info” wkomponowały go w tradycyjną reklamę sieci sklepów „Intermarché”, w której trzej muszkieterowie od lat niestrudzenie pokonują wysokie ceny, z hasłem: „Jean-Marc Ayrault – muszkieter taniej dystrybucji”.
Polityka europejskich państw narodowych – choćby tak mocarstwowych jak Francja czy Wielka Brytania – nadaje się już tylko do kynicznego kabaretu. Zatem w globalnym Weimarze, gdzie globalny potencjał polityki wciąż jest słabszy od globalnego potencjału rynku, w najlepsze rozkwita kyniczny humor. Może dlatego w ciekawej i symptomatycznej książce Wrogowie publiczni kyniczny Michel Houellebecq radzi sobie bez trudu z Bernardem Henri-Levy’m „egzaltującym się swoją własną egzaltacją” (parafraza za Bronisław Łagowski) tak samo gładko, jak kiedyś w książce Les battements du monde Sloterdijk poradził sobie z Finkielkrautem. W słynnej Yeatsowskiej parze z wiersza Drugie przyjście Houellebecq i Sloterdijk odgrywają rolę „najlepszych, którzy tracą wszelką wiarę”, podczas gdy BHL i Finkielkraut „najgorszych, w których kipi żarliwa i porywcza moc” (no dobra, może nie są tacy najgorsi). Zdecydowanie bardziej wymagającym rozmówcą dla naszych dwóch czołowych kyników byłby Habermas albo jakiś jego odpowiedzialny następca – gdyby taki istniał.
Kynicy powinni bowiem oczyszczać nasz globalny Weimar z płytkich egzaltacji po to, by zrobić miejsce dla Projektu. Tymczasem po tym czyszczeniu, jak na razie, pozostaje pustka.