Powrót kontestatorów mojego pokolenia do „narodowych” korzeni nabiera masowego charakteru.
Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą. Nakochałem się i naużywałem Maleńczuka wystarczająco przez 25 lat (mój „człowiek 25-lecia”?). Bez końca obracałem we własnej głowie i tekstach kwestie z jego piosenek. Uczyniłem z nich mój prywatny przewodnik po polskiej transformacji ustrojowej („Nelson Mandela wydaje raut dziś/ Pierwszy z gratulacjami pcha się de Clerc/ Na wardze włos z pizdy pomywaczki/ Czarni dziś mają na imprezę wolny wstęp”), jakże inny od tych produkowanych z okazji odbywających się właśnie obchodów ćwierćwiecza.
Maleńczuk był też dla mnie przewodnikiem po moim niezdrowym, przepełnionym projekcjami życiu prywatnym i emocjonalnym („Ach proszę pani proszę pani/ Niech mnie pani więcej już nie rani”). Cytowałem i recytowałem bez końca jego rockowe przekłady Emily Dickinson („Mózg jest szerszy niźli niebo/ Więc gdy staną ramię w ramię/ Ten pierwszy obejmie drugiego/ I miejsce dla ciebie zostanie”; „Jak ponuro stać się kimś/ Żaba co publicznie/ Skrzeczy w czerwcu chce się żyć/ Bagnu zebranemu licznie” [to o nas, felietonistach i innych literatach, przyp. CM]; „Lepsze z Duchem samotne/ Spotkanie na piętrze/ Niż własnego mózgu/ Niegościnne wnętrze”) – wciąż są najlepsze z dostępnych na rynku.
Kochałem go, więc był mój. Zanim go wzięło „Do Rzeczy”, żeby wydestylować z niego tylko jedno, co „polską prawicę katolicką” dziś interesuje.
Nabierający masowego charakteru powrót kontestatorów mojego pokolenia do „narodowych” korzeni, które – jak wymusza to obecny, skrajnie upadły i dekadencki etap rozwoju globalnych nacjonalizmów – nie są już żadną ciekawą tożsamością, nie są już żadną kulturową czy społeczną pracą, są już wyłącznie wykrzyczeniem, że „homoseksualizm jest wstrętny”, „kobiety powinny pozostawać w domu”, a „dzieci wychowuję tradycyjnie i prowadzę do kościoła”, mimo że sam nie wierzę (to mógłby powiedzieć i najczęściej mówi prawie każdy prawicowiec, narodowiec, katolik z mojego pokolenia). A całą tę pogardę dla jeszcze słabszych ode mnie (który wcale nie jestem aż tak silny, jak to odgrywam na scenie) wykrzykuję dlatego, że przepełnia mnie świeżo odkryty duch „machismo”.
Europejczycy (a więc także Polacy) mają dziś tylko takie nacjonalizmy upadłe. Powracają do nich, jak im się wszelkie bardziej chrześcijańskie lub bardziej oświeceniowe projekty zaczynają wywracać. Afrykańczycy też mają dziś tylko takie nacjonalizmy upadłe. Ugandyjski, który za „wstrętny homoseksualizm” zabija, torturuje, wsadza na dożywocie, lub kenijski, gdzie po nowelizacji konstytucji tamtejsi „macho” mogą korzystać z uroków wielożeństwa, gwarantując sobie, że kolejne żony poślubią bez zgody innych współmieszkanek haremu; w ten sposób związek mężczyzny i kobiety znów staje się „naturalną” relacją siły.
Tak zawsze dziczeje świat w momencie kryzysu wielkich emancypacyjnych narracji. I mówiąc szczerze, nie widzę żadnego potskolonialnego światełka w tym ponurym tunelu „dumnych peryferiów”, których duma zaczyna się w zdziczeniu „machismo” i zdziczeniem „machismo” się kończy.
Porzucając jakąkolwiek etyczną, kulturową, emancypacyjną pracę, żeby symbolicznie zemścić się na silniejszych (dawnych kolonizatorach), realnie upokarzając i krzywdząc słabszych od siebie w swoich własnych peryferyjnych wspólnotach.
Do tego dochodzą czynniki lokalne. Czy rzeczywiście jako „pokolenie lat osiemdziesiątych” zdziczeliśmy dopiero teraz, czy po prostu zawsze byliśmy dzicy i nigdy z tej dzikości nie potrafiliśmy i nie będziemy potrafili wyjść? Widzieliśmy monstrualny upadek „realnego socjalizmu”, co na zawsze pozbawiło nas wiary w jakikolwiek projekt społeczny przekraczający granice „rodziny na swoim” i naturalistycznego „machismo”. Widzieliśmy społeczną obietnicę polskiego Kościoła, która miała zmienić „oblicze Ziemi, Tej Ziemi”, ale zamiast tego na naszych oczach sama zmieniła się w kontrreformacyjną, antysekularną i antyspołeczną „zemstę Boga”.
Maleńczuk zdziczał po Kukizie i po Kaziku Staszewskim. Przyznam szczerze, że zdziczenie Kukiza nie było dla mnie żadną stratą, grafoman jako punk stał się grafomanem jako narodowiec. Płytki jako antyklerykał, stał się równie płytki jako obrońca tradycji. Inaczej było z Kazikiem, który jednak stworzył groteskową i przez to realistyczną Iliadę mojego pokolenia (Mars napada). Później jednak do tego stopnia uwewnętrznił zdziczałą i prostacką prawicową politykę historyczną Bronisława Wildsteina, że zlustrował własnego ojca, też na łamach „Do Rzeczy”. Nie zlustrował jedynie ministra Wilczka, mimo że to był prawdziwy „komuch”, w przeciwieństwie do starego Staszewskiego. Ale Wilczka Kazik zgodnie z linią UPR-owskiej fascynacji mojego pokolenia zawsze uważał i do tej pory uważa za najwspanialszego polskiego polityka, bo „dał wolność prywatnemu biznesowi”. Przypomnijmy (Kazikowi? samym sobie?), że dał ją likwidując system podatkowy i prawo gospodarcze, które trzeba było później odbudowywać przez wiele lat, czyli – znów zgodnie z UPR-owskim slangiem znacznej części mojego pokolenia – „odbudowywać komunę”.
Znowu lista poległych, znów zdmuchiwanie płomyków znad kieliszków z bimbrem. Przegrywam już tak długo i pod tak różnymi sztandarami, że zamiast machismo Maleńczuka (faktycznego albo hipokrytycznie ukrywającego klęskę wszystkiego, co kiedyś było dla nas ważne), wolę już moje groteskowe masochismo. Mojemu pokoleniu zdarzyło się za dużo, rzeczy za brutalnych, jazd bez trzymanki. Więc wreszcie zdziczało. W swojej konserwatywnej i w swojej kontestacyjnej części (żadnych innych części moje pokolenie statystycznie nie ma).
A ponieważ stosunki pomiędzy bazą i nadbudową wyglądają w naszym życiu dokładnie tak, jak to opisał Marks, więc także „machismo” Maleńczuka ujawniło się dopiero wtedy, kiedy on sam, zamiast grać za darmo albo za półdarmo genialne kawałki z czasów okolic Krakowskiego Rynku albo z czasów wczesnego Homo Twista, odniósł estradowy sukces na psychodancingu. Bóg mi świadkiem, że nigdy o ten sukces nie czułem do niego zawiści (no dobra, zawsze lepiej być na wozie niż pod, ale są ludzie, którym wybaczamy nawet sukces większy niż ten, który stał się naszym udziałem).
Kiedy jednak ostatnio rozpływałem się na tych łamach nad tragizmem Maleńczuka, który w czasie „Sylwestra Polsatu” śpiewał dla Solorza za spore pieniądze Chłopców radarowców oportunisty Rosiewicza, mając wokół siebie balet rozebranych dziewcząt tańczących z milicjantami przeginającymi pałki („machismo” czasów PRL), pewna osoba, z której zdaniem się liczę, przypomniała mi, że tragizm to jest raczej udziałem Tymona i Konja, którzy wyrastając z tej samej niszy, z której wyrósł Maleńczuk, wybrali dziwaczną wierność kontestacyjnemu hardcore („wierność przegranej”? – cyt. za Beckett, przeł. Antoni Libera). I dlatego teraz występują co najwyżej na otwarciu Biedronki w Sochaczewie, bo im czasem dawni kumple pracujący dzisiaj w „estradzie” takie zlecenie podrzucą. A ponieważ występują tam ze swoim zwykłym repertuarem („Nie damy dymać orła białego, dymać orła białego, dymać orła białego…”), za każdym razem ryzykują łomot, a i zleceń jest coraz mniej (oczywiście prawdziwi purytańscy ideowcy na Tymona i Konja też się w tym momencie oburzą: „dlaczego Biedronka?!”).
To właśnie oni, parę lat temu, po występie dla dziesięciu ludzi w Mikołowie (spośród nich sześciu było ich entuzjastami, a czterech chciało im rozwalić głowę kuflami), opowiedzieli mi anegdotę, jak jechali pociągiem na jakiś koncert. Maleńczuk – świeżo po sukcesie – już w pierwszej klasie, oni – wciąż bez sukcesu – wraz z paroma młodszymi i bardziej anonimowymi kolegami w drugiej. Jeden z ich młodszych kumpli poszedł do tej pierwszej klasy, żeby się przywitać z Maleńczukiem, a właściwie złożyć hołd należny mistrzowi. Wchodząc do przedziału, w którym mistrz podróżował samotnie, usłyszał zwyczajowe burknięcie mizatropa, więc powiedział w swojej obronie, że w pociągu jadą też Tymon i Konjo, na co usłyszał: „Nie znam tych nieudaczników”.
Maleńczuk odniósł sukces, który mu się należał od zawsze. Jednak w Polsce czasów transformacji (która jeszcze się nie skończyła i nie skończy długo) ceną za sukces zawsze jest „machismo”.
Oczywiście „katolicy” z „Do Rzeczy” wezmą i użyją także to postkontestacyjne, skrajnie pogańskie i naturalistyczne „machismo” Maleńczuka, byle jeszcze raz usłyszeć od jakiegoś „celebryty” (głód celebrytyzmu w szeregach „antysalonu” jest wprost niezmierzony), że „homoseksualizm jest wstrętny”, a „kobieta powinna siedzieć w domu”. A że jak zwykle to posługiwanie się religią przez zdziczałych ludzi bez wiary nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem? Chrześcijaństwo nie ma tu nic do rzeczy, zresztą chrześcijaństwa już w tej wojnie od dawna nie ma. Jest tylko wojna, a ona toczy się w najlepsze.