Polacy nie wypróbowali scenariusza „im gorzej, tym lepiej” i nie dali dojść Kaczyńskiemu do władzy. Ale co zrobią, gdy tej groźby zabraknie?
Zaprawdę nie jest to rocznicowa zabawa w „dorzynanie watahy”, do jakiej mogłyby prowokować zdumiewająco optymistyczne wyniki sondaży przeprowadzanych masowo w czwartą rocznicę katastrofy smoleńskiej (opłakujmy ofiary, nie dawajmy nawet chwili spokoju cynicznym użytkownikom). Wyniki sondaży optymistyczne z mojego punktu widzenia, bo ja w sporze o „religię smoleńską” nie jestem obserwatorem czy analitykiem, ale lokuję się po jednej ze stron. W czwartą rocznicę katastrofy wiara w zamach nie skupia już tak skutecznie, jak skupiała rok temu energii ludzi niezadowolonych z polskiej transformacji z powodów ekonomicznych albo godnościowych (ogromny społeczny zasięg wiary w absurd nie atrakcyjność absurdu tłumaczy, choć wszyscy polscy fachowcy od PR-u na tym się skupiają, ale rozmiar realnego społecznego niezadowolenia i poczucia alienacji wobec ładu 25-lecia i jego bohaterów).
Wraz z wiarą w zamach traci popularność ten, który najskuteczniej politycznie ją organizował i obsługiwał, czyli Jarosław Kaczyński. Proces może potrwać długo, ale „smoleńska religia” umiera jako potencjalna przepustka Kaczyńskiego do władzy. A nawet jako gwarancja, że długo jeszcze pozostanie on niekwestionowanym liderem polskiej twardej prawicy (liderem miękkiej polskiej prawicy pozostaje Tusk), a nawet że polska twarda prawica wciąż będzie miała jednego lidera.
Ludzie powiadają, że natura nie znosi próżni, także polityczna. I kiedy pozycja Kaczyńskiego jako lidera zostanie zakwestionowana, pojawi się lider inny, może bardziej energiczny, więc lepiej już podtrzymujmy przy politycznym życiu Kaczyńskiego, przecież jako PR-owiec Tuska tak świetnie się sprawdza. A co, jeśli polityczna natura jednak próżnię znosi? W tak samo prawicowo przechylonym społeczeństwie, jak to dzisiejsze był przecież taki czas, że istniał Konwent Świętej Katarzyny, a nie istniała prawica w parlamencie. Wtedy mnie to nie cieszyło, wiązałem bowiem wówczas z prawicą polską wielkie nadzieje (cyt. za Karol Dickens). Ale od kiedy zobaczyłem ją u władzy, a nawet posiadającą w ogromnym stopniu hegemonię ideową w Polsce, cieszy mnie powrót perspektywy Konwentu Świętej Katarzyny. I większy polityczny przechył choćby w stronę centrum.
Tylko potworna determinacja może bowiem zmusić związkowca „Solidarności” do zagłosowania na Jarosława Gowina budującego mozolnie i bez sukcesów swoją „thatcherowską” partię OFE. Tylko potworna determinacja może zmusić niepodległościowego weterana, który uważa, że zimna wojna zakończyła się zwycięstwem ZSRR, a on sam żyje w niemiecko-sowieckim kondominium, do zagłosowania na Korwina-Mikke, który głośno wychwala Putina.
Nie wszyscy prawicowi katolicy zdołają się także zmusić do zagłosowania na Ziobrę, Kurskiego i Kępę, nawet – a może szczególnie wówczas – gdy tę trójkę o. Rydzyk namaści. Kaczyński posiadał geniusz – wyceniany na ok. 30 proc. poparcia, ale w drugiej turze ostatnich wyborów prezydenckich wyceniony nawet na blisko 50 – nie rozstrzygania żadnego z istotnych ideowych dylematów polskiej prawicy, uciekania w mętny patos, ale dzięki temu zbierania głosów wszystkich nurtów i prawicowych tożsamości społecznych.
Przez cztery lata nie udało się – moim zdaniem, na szczęście – wypróbować scenariusza „im gorzej, tym lepiej”, wedle którego dopiero zdobycie władzy przez klerykalną prawicę smoleńską pod wodzą Kaczyńskiego miało przebudzić równościową czy świecką werwę lewicy i liberalnego centrum. Trzeba będzie budować centrolewicową równowagę dla prawicowej hegemonii w Polsce pod władzą Tuska i wobec władzy Tuska. Ja tak wolę. I cieszę się, że choć martyrologiczna żałoba w cynicznie politycznym zastosowaniu jest w Polsce prawdziwą Wunderwaffe, to Kaczyńskiemu nawet ta Wunderwaffe władzy przez cztery lata nie dała. Część w tym zasługi Tuska, część zasługi Polaków, bo choć uważają, że są w ich nowej liberalno-demokratycznej ojczyźnie rachunki krzywd, to jednak w ostateczności dali tej ojczyźnie szansę, nie z każdym chcieli ją zniszczyć i nie pod każdym sztandarem, w każdym razie nie pod sztandarem „zamachowej religii smoleńskiej”.
W tej sytuacji, ponieważ nie czuję się już w takim aż obowiązku bronić Tuska przed prawicą smoleńską, z coraz większą odwagą – im bardziej jest silny, a prawica smoleńska słaba – mam ochotę jego i jego inteligenckich sprzymierzeńców atakować z lewej i liberalnej strony. Np. rok temu udałbym, że nie widzę, a dziś mogę sobie pozwolić na zauważenie i skrytykowanie faktu, że wybór abp. Gądeckiego na Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski został przez ludzi – i to nieraz wielce szacownych – broniących Tuska przed Kaczyńskim powitany z ulgą, bo choć abp. Gądecki tak samo jak abp. Michalik odrzuca zasadę rozdziału Kościoła od państwa, odrzuca zasadę świeckości państwa i prawa powszechnego, a potępianie ideologii gender, feministek, gejów… także jemu wydaje się ważniejsze od ewangelizacji, to przynajmniej nie będzie wzywał do głosowania na PiS. Jak biskup Dydycz obraża feministki czy atakuje świeckość państwa i prawa to źle, bo robi to na smoleńskiej mszy zamówionej przez PiS. Ale jak obrażają feministki czy atakują świeckość państwa i prawa biskupi Gądecki czy Pieronek, to trzeba udawać, że się tego nie słyszy, bo oni przynajmniej nie wzywają do głosowania na PiS.
Pojawiła się nawet taka specyficzna oferta części inteligenckich polskich elit, która brzmi: oddamy Wam drogi Kościele prawa kobiet, oddamy Wam prawa gejów, oddamy Wam „zwykłych ludzi” do wyłącznego zarządzania, przymkniemy oko na wszystkie Wasze – drogi Kościele – patologie niszczące nie tylko Was, ale świeckie państwo, prawo i moralność publiczną w Polsce, jeśli tylko wreszcie przestaniecie wzywać do głosowania na PiS. Część polskiego Kościoła – ta inteligentniejsza – wydaje się tę ofertę rozumieć i akceptować.
Podjęcie krytyki tego dealu pomiędzy częścią inteligenckich elit i częścią Kościoła to jest pierwsza sprawa, którą by warto przemyśleć, kiedy Kaczyński naprawdę zacznie wreszcie słabnąć. Ale jest jeszcze druga.
Otóż nowe polskie mieszczaństwo tak jest żarłoczne, tak wygłodniałe, tak społecznie egoistyczne, tak mało sobie robiące z liberalnego minimum w polityce społecznej i redystrybucyjnej, że kiedy wreszcie przestanie się bać Kaczyńskiego, może zdziczeć do końca.
Czy w podobnej skali przestraszy się bowiem Millera, Palikota, Agnieszki Grzybek, Wandy Nowickiej, Doroty Gardias, Ewy Wójciak, Adama Ostolskiego? I co każde z nas może zrobić, żeby się ich przestraszyło (lub choćby, żeby ich zrozumiało)?