Wszystko to, co liberalni hipokryci zrobią z populizmem, antyliberalni fanatycy bez trudu przelicytują.
Jeśli chodzi o mnie, to mam pewność, że katechonem nie jestem („katechonem”, czyli panującym, mędrcem lub zwyczajnym człowiekiem odraczającym poprzez swoje działania nadejście Antychrysta, a tym samym początek Apokalipsy). Każda podjęta przeze mnie próba odroczenia Apokalipsy tylko ją przyspieszała. Noszę specjalny zegarek ukryty pod lewym rękawem; według niego do tej pory przyspieszyłem nadejście Apokalipsy o 45 sekund. Mało, powiecie, ale przemnóżcie to przez miliardy takich jak ja. Jedyne, co mnie trochę uspokaja, to fakt, że nie wiem, do jakiej daty, godziny, minuty, sekundy… trwa to odliczanie. Może mamy jeszcze wystarczająco dużo czasu do zmarnowania, żeby nauczyć się go nie marnować.
Jeśli chodzi o mnie, to nie mam zatem wątpliwości, że katechonem nie jestem. Właśnie dlatego nigdy nie chciałem zostać prezydentem USA, Francji, premierem Polski, Wielkiej Brytanii, kanclerzem Niemiec ani nawet działaczem Platformy. Raz w życiu współkierowałem małą szkolną organizacją „podziemną” (spotykaliśmy się w szatni, w piwnicy, ale i tak dla SB nasze istnienie przestało być tajemnicą stosunkowo wcześnie). Pierwsze przesłuchanie zniosłem jednak tak źle, że później zawsze wolałem już raczej wykonywać, niż wydawać rozkazy (tak, wiem, że to parafraza wspomnień Zbigniewa Herberta o wciąż niesprawdzonej wiarygodności, jednak tzw. polska rzeczywistość przed rokiem 1989 parafrazowała Zbigniewa Herberta dość często, Herbert osiwiał – jak twierdził, z powodu swej młodzieńczej traumy – w okolicach dwudziestki, ja zaczynam siwieć – jak sądzę, z analogicznego powodu – w okolicach pięćdziesiątki, co najlepiej dowodzi, że traumy okołoakowskie były jednak poważniejsze niż traumy późnogierkowskie). Raz w życiu „kierowałem” też całkiem sporą grupą kontestujących rówieśników z Torunia, ale kiedy dotarłem wraz z nimi stopem na nielegalne pole namiotowe w Sopocie Kamiennym Potoku, porzuciłem wszystkich, by podążyć samotnie na południe w ślad za jedną z moich muz.
Ponieważ nie sprawdzam się w funkcji katechona w ogóle (wszędzie tam, gdzie pragnę załagodzić konflikt, skokowo ten konflikt zaostrzam), ponieważ nie umiem nawet kierować ludźmi, brać za nich odpowiedzialność jakkolwiek, dlatego przez całe moje bardziej dorosłe (ha!) życie pracowałem – i pracuję nadal – dla ludzi, których przynajmniej podejrzewam, że potrafią to, czego ja nie potrafię. Czy jednak rzeczywiście wszyscy, dla których pracowałem albo pracuję, są katechonami? Czy wszyscy się katechonami okażą z perspektywy Księgi Żywota i paru innych Ksiąg?
Tylko w przypadku Roberta Tekielego rzecz wydaje się rozstrzygnięta, raczej negatywnie. W przypadku pozostałej trójki ja przynajmniej nie mam jeszcze pewności. Może za którymś razem jednak udało mi się trafić.
Zatem o ile co do siebie mam pewność i zgodnie z tą pewnością staram się postępować, to zastanawia mnie, jak odpowiedź na pytanie „katechon czy nieudacznik?” wygląda w przypadku Donalda Tuska. Szczególnie kiedy rozkręca się coraz bardziej mroczna zabawa w łapanie „bestii”. Rozpoczęta przed rokiem za jego wiedzą i zgodą, przy udziale dwóch kolejnych ministrów i jednego wiceministra sprawiedliwości w jego własnym rządzie. Trudno bowiem ukryć, że ta zabawa zdecydowanie już naszego pretendenta do roli katechona przerosła.
Na usprawiedliwienie Tuska mógłbym dodać, że zabawy liberałów z populizmem, zabawy liberalnych (konserwatywno-liberalnych, lewicowo-liberalnych, centrowych) pretendentów do roli katechonów w odraczanie Apokalipsy przy użyciu coraz bardziej apokaliptycznych metod, cechują się podobnym (czyli sporym) poziomem ryzyka w całej Europie. Cameron (jednak konserwatysta liberalny, jednak zwolennik pozostawiania Wielkiej Brytanii w UE) otwarł drogę Farage’owi, który liberalny nie jest, a Unię naprawdę chce zniszczyć. I teraz Cameron z Farage’em przegrywa. Prezydent Sarkozy, powtarzając w każdej kampanii wyborczej, że za francuskie bezrobocie odpowiadają imigranci i Schengen (sam w to nie wierzył, na co najlepszym dowodem była jego polityka realna, a nie PR-owa, w której Schengen nie ruszał), otwarł drogę Marine Le Pen, która zarówno populizm, jak i eurosceptycyzm traktuje poważnie. I demoluje już nie tylko „prawicę republikańską”, ale całą francuską liberalną klasę polityczną, do czego poza „sprytem” Sarkozy’ego otwarło jej drogę także nieudacznictwo Hollande’a. Ostatni konserwatywno-liberalni żydowscy intelektualiści wokół Orbana twierdzą podczas intelektualnych paneli, podczas których sam ich parokrotnie słuchałem, że Orban jest katechonem chroniącym Węgry przed Apokalipsą Jobbiku. Jednak licytowanie się z Jobbikiem na antyliberalizm, antyunijność i proputinizm już zaprowadziło Orbana daleko, a zaprowadzić go może jeszcze dalej i szybciej w stronę małej mitteleuropejskiej Apokalipsy.
Wszystko to, co liberalni hipokryci zrobią z populizmem, antyliberalni fanatycy bez trudu przelicytują. Wchodząc jak w masło w sytuację, w której wszystkie liberalne bezpieczniki zostały już zdemontowane przez „liberalnych” – pożal się Boże – pretendentów do roli katechonów. Dzisiaj minister kultury w rządzie Donalda Tuska przeznacza połowę budżetu dotacyjnego na budowę świątyni o charakterystycznym kształcie wyciskarki do cytrusowych owoców, mimo że ta monumentalna wyciskarka do cytrusów wyrastająca nad Wilanowem jest już finansowana z państwowego „funduszu kościelnego”, z budżetu województwa mazowieckiego (w ten sposób marszałek Struzik dzwoni ogonem na mszę) i z paru innych państwowych budżetów? Zatem jutro minister Legutko albo minister Krasnodębski przeznaczą cały budżet Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na rozgłośnię o. Rydzyka (nie z miłości do o. Rydzyka, nie bądźmy wobec nich nieuczciwi, ale z pragmatyzmu). I żaden z polityków Platformy Obywatelskiej nie będzie miał prawa się choćby zająknąć, że tak nie należy robić.
Zadryblowany w postliberalnej hipokryzji Donald Tusk swoimi kastracjami chemicznymi i swoją zabawą w gonienie „bestii”, swoim klękaniem przed Episkopatem (bo tym razem na pewno nie przed Bogiem) już otwarł drogę Gowinowi, sądząc, że Gowina blokuje.
Podobnie może otworzyć drogę Kaczyńskiemu, wciąż sądząc, że ją Kaczyńskiemu blokuje. Na razie jego wiceminister sprawiedliwości Michał Królikowski okazał się nawet twardszy niż profesor Andrzej Zoll, którego Królikowski z taką wprawą używa (jak to pokazali Turgieniew i Dostojewski, „dzieci” zawsze szantażują „ojców” swoją „czystością” i radykalizmem, wobec Pietii Wierchowieńskiego jego liberalny ojciec czy stary liberalny pisarz Karmazynow zawsze czują się bardziej zepsuci; analogiczne poczucie winy wydało Zolla w ręce Królikowskiego). Jednak nawet Zoll okazał liberalną miękkość, publicznie wyrażając wątpliwości wobec zachowania służby więziennej w sprawie Trynkiewicza, podczas gdy wiceminister Królikowski publicznie to zachowanie na antenie TVN24 pochwalił. Ponownie potwierdzając, że ten typ katolików posługuje się już zupełnie nową Ewangelią (nazwijmy ją dla uproszczenia „piątą Ewangelią według ks. Oko”, przy której cztery wcześniej używane przez Kościół to tylko miękkie liberalne apokryfy).
Wedle tej piątej Ewangelii Jezus nie dopełnił Prawa mocą Miłości, ale mocą Nienawiści i Zemsty. Nigdy też nie wygłosił „lewackiego” Kazania na Górze, ale walczył z opodatkowaniem progresywnym bogaczy, których uważał za sól Tej Ziemi. Brał osobiście udział w ukamieniowaniu Marii Magdaleny, jego nauczanie było złożone „w 40 procentach z gróźb”, a miłosierdzia tam w ogóle nie było.
Szczególnie wobec wyznawców piątej Ewangelii katechon w polskiej polityce czy w polskim Kościele byłby dziś bardzo potrzebny. Dlatego nie krytykuję ambicji Tuska, aby być katechonem, boję się raczej, że tych ambicji, w sposób, jaki to robi, nie zrealizuje.