W porównaniu z protestującymi związkowcami, na zacofanych, peryferyjnych imitatorów wychodzą niektórzy liderzy PO.
Nie wiem, jak będzie w sobotę, ale w pierwszym dniu związkowych protestów w Warszawie Piotr Duda, wbrew własnym deklaracjom (czasem istotnie zbyt ogólnikowo-agresywnym, których jednak nauczył się od partyjnych blogerów PO-PiS-u, a poza tym świetnie sprawdzają się w mediach) sprowadził jednak do Warszawy grzecznych chłopców i grzeczne dziewczynki. Uczestnicy tych związkowych protestów, jeśli chodzi o poziom agresji zachowali się (jak na razie) poniżej normy wyznaczanej przez zachodnioeuropejskich związkowców bijących się czasami z policją, a czasami nawet biorących zakładników. A postulaty związkowe i pracownicze przedstawiają bez podpierania się „zemstą Boga” czy „religią smoleńską”. Nie noszą po Warszawie krzyży ani Tupolewów z tektury, w czym zapewne pomaga nie tylko przywództwo Dudy, ale także to, iż, poza „Solidarnością”, w protestach uczestniczą inne centrale związkowe, które nigdy nie służyły braciom Kaczyńskim. W porównaniu ze związkowcami, na zacofanych, peryferyjnych imitatorów wychodzą niektórzy liderzy PO. I to niestety ci najbardziej mi bliscy, z mojego pokolenia, z „pokolenia lat 80.”. Tacy jak np. Radosław Sikorski, który w „Faktach po faktach” TVN opowiadał, że „Duda to Scargill” (w jego rozumieniu wichrzyciel, zadymiarz), a „my” jesteśmy panią Thatcher i zmiażdżymy związki.
Pojawienie się prawdziwej Margaret Thatcher w drugiej połowie lat 70. XX wieku, z jej prostymi diagnozami i rozwiązaniami, miało konkretny historyczny sens. Była to reakcja na niewydolność państwa opiekuńczego – wyjątkowo wówczas rozrośniętego, pochłaniającego sporą część dochodu najbogatszych państw, ale mającego poważne kłopoty z wypełnianiem własnych obietnic i funkcji. Dziś, blisko czterdzieści lat po prawdziwym „thatcheryzmie”, wyzwaniem stojącym przed europejską polityką jest raczej ucywilizowanie globalizacji i obrona tych elementów państwa opiekuńczego, które jeszcze w Europie istnieją, przed wymuszanym przez obecną fazę globalizacji społecznym zdziczeniem oraz całkowitym zniszczeniem polityki i państwa. W tej sytuacji odwoływanie się do Thatcher jest anachronizmem.
Gowin był kiedyś ciekawym redaktorem miesięcznika „Znak”, krakowskim inteligentem zakochanym w „Kościele otwartym”. Dziś jako peryferyjna i anachroniczna karykatura pani Thatcher jest zjawiskiem żałosnym, obojętnie, czy chce być tą karykaturą w Platformie, czy też poza nią, w towarzystwie Wiplera lub Marcinkiewicza.
Tusk mógłby być skutecznym hobbesowskim liberałem uczącym się pragmatyki władzy, polityki gospodarczej, polityki społecznej jako głębszych gwarancji społecznego pokoju. Jako karykatura pani Thatcher politycznie zginie, co nie jest wcale moim marzeniem. Nie obalą go związki, ale ich słabość, która sprawi, że związkowcy, zamiast być trzecią siłą, pozapartyjną, zgłaszającą postulaty pracownicze wobec całej polskiej polityki, zasilą szeregi populistów Jarosława Kaczyńskiego. I jakikolwiek polski rząd promodernizacyjny, proeuropejski, „zapadnicki”, liberalny… pomogą Kaczyńskiemu obalić. Oddając to państwo w ręce ludziom, którzy ani lewicowcami nie są, ani nawet żadnej społecznej wrażliwości nie mają. Kaczyński obiecujący dyscyplinowanie pracodawców i budowę Polski socjalnej przy użyciu Zyty Gilowskiej (ktoś, kto się tym podnieca musi być już tak zblazowany, że gotów jest się podniecać czymkolwiek), w rzeczywistości gwarantuje powtórkę z roku 2006, czyli zupełnie jałowe szukanie kolejnych układów i psujów, którzy przeszkadzają mu dokonać w Polsce tego czy innego „przełomu”, podczas gdy w rzeczywistości ani rządzić Polską nie umie, ani nie ma do tego kadr, ani pomysłu. Potrafi tylko tworzyć własny mit.
Tak jak Tusk mógłby być – w jakimś innym życiu – pragmatycznym liberałem potrafiącym prowadzić dialog ze związkami zawodowymi zamiast odgrywać anachroniczną rolę „żelaznej damy”, także Sikorski mógłby być – i w gruncie rzeczy bywa – sprawnym dyplomatą, rozumiejącym współczesną politykę globalną i europejską, który nauczył się już unikać barwnego języka z czasów schyłku zimnej wojny, aby – jak w przypadku Syrii – mówić rzeczy sensowne, doceniane przez naszych partnerów europejskich, a nawet przez tych w Ameryce, którzy sami nie chcą wiecznego powrotu zimnowojennych schematów. Jako karykatura pani Thatcher na wewnętrzny polski użytek także Sikorski będzie jednak anachroniczny i nieskuteczny.
Duda nie jest imitacją Scargilla, nie jest nawet imitacją Śniadka. Jest nowoczesnym europejskim liderem związkowym niechcącym „trzymać parasola” nad tym czy innym politykiem lub partią, ale widzącym rolę związków jako reprezentanta interesów i postulatów pracowniczych, wywierającym nacisk na rząd, prowadzącym z rządem negocjacje, aby przynajmniej część z tych postulatów rząd zrealizował. Co więcej, udało mi się właśnie potwierdzić coś, co wcześniej było tylko moją intuicją albo zapewnieniem jednej tylko, związkowej strony sporu, że mianowicie Duda od czasu wybrania go na szefa związku próbował podjąć z premierem Tuskiem realne negocjacje. Wysyłał nawet w tym celu do premiera w poufnych misjach osoby (właśnie od jednej z nich, wcale nie „pisowskiej”, to potwierdzenie moich intuicji dostałem), którym premier mógł bez ryzyka zaufać. I to Tusk, a nie Duda wymyślił thatcherowską ustawkę „liberalnego rządu” targającego się po szczękach z „polskim Scargillem”. Ku krótkowzrocznej uciesze najbardziej społecznie egoistycznej części nowego polskiego mieszczaństwa.
Czy w kraju o polityce pełnej anachronicznych farsowych powtórzeń przeszłości (thatcheryzm, smoleńszczyzna, mesjanizm, nacjonalizm, imperializm sarmacki…), zachodnioeuropejski lider związkowy, podobny do liderów belgijskich, niemieckich, francuskich przeżyje, a jeszcze w dodatku przeżyje nie ulegając ideowej degeneracji? To prawie niemożliwe. Ale dzisiaj wciąż jeszcze to Duda ze swoimi związkowymi postulatami (nie wiem, czy wszystkie są realistyczne i które trzeba traktować jako dogmat, a które wyłącznie jako mięso negocjacyjne) jest przyczółkiem Unii Europejskiej w Polsce. Podczas gdy opowieści niektórych polityków PO – i to tych mi najbliższych, z mojego „pokolenia lat 80.” – że są paniami Thatcher uczącymi moresu Scargilla, stają się największą kompromitacją tej partii jako partii modernizacji, jako partii „zapadnickiej”, jako partii europejskiej. A największą kompromitacją części nowego polskiego mieszczaństwa, a nawet części inteligencji warszawsko-krakowskiej jest to, że się na tę ustawkę tak łatwo nabiera, że ten pastisz thatcheryzmu wspiera, ośmiela, nagradza – w PO, u Gowina, w PiS-ie, u Wiplera. W ten sposób ta akurat część polskiego mieszczaństwa i warszawsko-krakowskiej inteligencji, zamiast być społeczną awangardą liberalnej modernizacji w Polsce sama ukryła się w psychologicznie dla siebie wygodnym, nawet jeśli farsowym, powtarzaniu mitów własnej młodości z lat 80. Z mitami zimnej wojny i „thatcheryzmu” na czele.
Liberalna modernizacja albo umie wbudować związki zawodowe (i postulaty pracownicze) w polityczną i społeczną strukturę liberalnego państwa, albo jest tylko zdziczeniem (mechanicznie dopisałem „peryferyjnym”, żeby różnych moich dawnych znajomych po raz setny obrazić, ale zaraz to wykreśliłem, bo przypomniałem sobie, że na co dzień widzę to zdziczenie w Anglii), a nie żadną modernizacją.