Gdzie rozum śpi, szaleją złudzenia. Jak to o „polskim thatcheryzmie”, który uczyni każdego Polaka kwitnącym przedsiębiorcą w jego jednoosobowym biznesie.
Na portalu Obserwatorfinansowy.plod dawna już swoją prywatną krucjatę prowadzi Aleksander Piński. Ciekawszy z dwóch braci Pińskich. Drugi, Jan Piński, kierował działem informacyjnym nacjonalistycznego portalu Nowyekran.pl, aby później zostać szefem „Uważam Rze” w ramach szeroko zakrojonej wymiany – rękoma polskiego oligarchicznego biznesu – medialnej prawicy propisowskiej i antyplatformerskiej na prawicę antypisowską i antyplatformerską (a pro jaką? – może pro Gowinową, może pro kościelną, a może po prostu pro Solorzową, pro Czarnecką i pro Kulczykową).
Aleksander Piński też publikował w „Nowym Ekranie” i „Uważam Rze”, jednak wart czytania jest wyłącznie na portalu Obserwatorfinansowy.pl, gdzie dyscyplinują go redaktorzy też zdecydowanie ciekawsi od jego brata. Streszcza tam książki z obszaru ekonomii politycznej, zwykle bardzo ciekawe, a taki wybór jest już całkowicie jego zasługą. Pisze też komentarze własne. Jest skrzyżowaniem etatysty z liberałem, ale w nieco innych proporcjach i z nieco innymi komponentami etatyzmu i liberalizmu, niż te, które są mi bliskie.
Krucjata Pińskiego nie jest moją krucjatą. Ja wierzę w społeczną emancypację (ludu, jednostek, mniejszości), na której straży powinny stać państwo i polityka jako emanacja woli ludu (w sposób zapośredniczony poprzez system partyjny, kadencyjno-wyborczy, trójpodziału władz… i ograniczony liberalnymi gwarancjami praw jednostek i mniejszości). On wierzy raczej w ludzkie zwierzę, które państwo musi powściągać. Jeśli to konieczne, arbitralnie zawieszając prawa i wolności jednostek, o mniejszościach nawet nie wspominając.
On wierzy w twardy protekcjonizm – istotnie, pozwalający w XIX wieku zbudować potęgę gospodarczą USA czy Wielkiej Brytanii, a w XX wieku potęgę gospodarczą Japonii czy Korei Południowej. Ja sądzę, że w państwach, które tego nie zrobiły w XIX i XX wieku – bo albo z różnych przyczyn nie mogły, albo nigdy nie umiały – dziś jest na to za późno. Takim państwom (Polska do nich należy) pozostało negocjowanie jak najlepszych warunków przystąpienia do centrum – dziś już ponadnarodowego – kapitalistycznej globalizacji. Oczywiście trzeba mieć do tych negocjacji minimalnie choćby zintegrowane klasę polityczną i państwo, o co w takich krajach też niestety trudno.
Z tej wiary Pińskiego bierze się jego miłość do Singapuru, szacunek dla Chin, uwielbienie dla Korei Południowej, szczególnie z okresu, kiedy tworzyła swoje czebole pod osłoną kolejnych autorytarnych rządów. Lubi i akceptuje wszystkie miejsca, gdzie autorytaryzm, tortury, polityczne więzienia… doprowadziły przynajmniej do gospodarczej konsolidacji i wzrostu. Wydaje się, że wierzyłby w skuteczność analogicznego scenariusza dla dzisiejszej Polski. Solorz, Kulczyk i kilkudziesięciu innych z listy najbogatszych Polaków budujących czebole pod osłoną autorytarnego państwa gwarantującego zamknięcie rynku, protekcjonizm, a także utrzymanie najniższych możliwych godzinowych stawek dla pracowników zatrudnionych na umowach śmieciowych.
Ja takiego scenariusza dla dzisiejszej Polski nie chcę i w jego skuteczność dla podniesienia konkurencyjności polskiej gospodarki nie wierzę. Z tej mojej niewiary (czasem bardziej, niż z jakiejkolwiek wiary) bierze się moja miłość do Unii Europejskiej (choćby jako grypy lepszej od cholery i dżumy anglosaskiego kapitalizmu korporacyjnego czy kapitalizmu putinowskiego i donbaskiego).
Jednak jego wiara, jeśli dodać do tego jego ekonomiczne kompetencje, dają nam elementy diagnozy, które warto poznać. W swoim ostatnim tekście „Bez narodowych czempionów trudno o dobrobyt” Piński pisze:
„W krajach takich jak Grecja, Włochy, Portugalia, Hiszpania ponad 40 proc. zatrudnionych jest w firmach, gdzie pracuje mniej niż 10 osób. W Niemczech, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii odsetek ten jest ponad dwukrotnie niższy (poniżej 20 proc.). […] Kraje Europy Wschodniej są pomiędzy tymi skrajnościami, aczkolwiek pod względem struktury przedsiębiorstw bliżej im do Europy Południowej, niż do krajów anglosaskich. Na przykład 36 proc. Polaków pracuje w firmach zatrudniających mniej 10 osób, ale tylko 19 proc. Niemców i 18 proc. Szwajcarów. […] Łatwo zauważyć, że te kraje, w których jest największy odsetek pracujących w małych firmach a najmniejszy w dużych (Grecja, Włochy, Portugalia, Hiszpania) to kraje, które mają największe problemy gospodarcze i które borykają się z bardzo wysokim bezrobociem. Związek nie jest przypadkowy, bo firmy zatrudniające ponad 250 osób dają przeciętnie 40 proc. wartości dodanej w gospodarce, choć stanowią tylko 2 proc. wszystkich podmiotów gospodarczych. Z kolei mikrofirmy odpowiadają tylko za ok. 20 proc. wartości dodanej. […] Większe firmy są po prostu bardziej produktywne, co jest dowodem na korzyści ze skali działalności. W przypadku Polski różnica między największymi i najmniejszymi firmami jest pod tym względem czterokrotna. […] To tzw. paradoks przedsiębiorczości, na którego zwrócił uwagę prof. Ha-Joon Chang w książce ’23 Things They Don’t Tell You About Capitalizm’. Zauważa on, że w krajach biedniejszych jest więcej ludzi przedsiębiorczych, niż w bogatych. W krajach rozwiniętych większość ludzi pracuje w wąskowyspecjalizowanych zawodach i o byciu przedsiębiorcą nie ma zielonego pojęcia (na przykład w Bangladeszu samozatrudnionych jest 75,4 proc. pracowników a w USA 7,5 proc.). 'Jeżeli efektywna przedsiębiorczość była kiedyś indywidualną sprawą, to przestała nią być przynajmniej 100 lat temu. Wspólna umiejętność tworzenia i efektywnego zarządzania organizacjami i instytucjami jest znacznie ważniejsza dla zamożności kraju, niż talenty indywidualnych osób’ – zauważa koreański akademik.”
Oczywiście może to być lobbing na rzecz polskich oligarchów. Tak jak niedawny atak Walendziaka i Kasprowa w „Rzeczpospolitej” na spółki skarbu państwa operujące w obszarze polskiej energetyki może być próbą intelektualnego czyszczenia terenu pod inwestycje Solorza w tym sektorze. Jednocześnie jednak zarówno w tekstach Pińskiego, jak też Walendziaka i Kasprowa są elementy diagnozy i fakty, którym trudno zaprzeczyć (Walendziak i Kasprów wskazują na wyalienowanie się zarządów spółek skarbu państwa od władzy politycznej, która je powołuje, co uniemożliwia państwu prowadzenie polityki gospodarczej). Oczywiście lepiej by się te diagnozy czytało, gdyby Piński, Walendziak i Kasprów, tak na drugą nóżkę, zaczęli publicznie przekonywać polskich oligarchów, że sytuacja, w której polską Nokią i Apple’m – czyli jedyną przewagą konkurencyjną polskiej gospodarki – są ludzie zatrudniani po najniższych w Europie stawkach godzinowych na umowy śmieciowe, czyli bez dostępu do powszechnego systemu emerytalnego i powszechnego systemu opieki zdrowotnej, gdzie w dodatku pracodawcy masowo uciekają z powszechnego systemu podatkowego w „optymalizację” i „raje” – to nie przepis na rozwój, ale na samobójstwo gospodarki, społeczeństwa i państwa.
Jeśli podzielam z Walendziakiem i Pińskim jakiś element ich diagnozy, byłby to silny kapitalizm zrównoważony silną polityką i państwem. W Polsce trudno zbudować takie równanie, bo trudno je dziś zbudować w skali globalnej, a nawet w UE.
Gdzie rozum śpi, szaleją złudzenia. W Polsce takim złudzeniem jest „polski thatcheryzm”, który uczyni każdego Polaka kwitnącym przedsiębiorcą w jego jednoosobowym albo jednorodzinnym biznesie. Może Jarosław Gowin – pierwszy dziś w Polsce piewca „thatcheryzmu” – przynajmniej nie wierzy w to, co mówi, może przynajmniej pragmatycznie kłamie, może naprawdę jest tylko liderem „partii OFE” reprodukującym „thatcherowskie” mity w celu mobilizacji tak potrzebnego mu masowego prawicowego wyborcy. Nie wierzę bowiem, aby ktoś, kto był redaktorem „Znaku” w najciekawszym dla tego miesięcznika okresie, mógł naprawdę wierzyć w to, co dzisiaj mówi.
Tymczasem nowoczesny kapitalizm jest kooperacją. Rozwinięty kapitalizm należy dyscyplinować, zamiast uciekać w reakcyjne wizje powszechnej indywidualnej przedsiębiorczości mającej zapewnić dobrobyt i wolność nawet tym społeczeństwom, które nigdy nie nauczyły się kooperować. Znów idę tropem Marksa zamiast tropem „antysystemowych” burzycieli maszyn z lewa i prawa. Wykorzystać emancypacyjną siłę dojrzałego kapitalizmu (także rynkowej globalizacji), po czym zhumanizować ją na drodze globalnej rewolucji albo globalnej reformy. Tu jestem zdecydowanie bardziej po stronie Trockiego i Fukujamy, niż po stronie Stalina, Castro, Chaveza, Orbana i Kaczyńskiego chcących budować etatyzm w jednym kraju, po czym zgadzających się w praktyce na to, że taki etatyzm w jednym kraju będzie katastrofą, choćby nieco odłożoną w czasie (Stalin, Castro, Chavez) albo oszustwem dla potrzeb mobilizacji prawicowego plebsu (Orban, Kaczyński, którzy nie wierzą nawet w to, co mówią „swojemu ludowi”).
A naszych „burzycieli maszyn”, piewców „prawdziwego kapitalizmu”, w którym każdy Polak będzie miał swój warsztacik, swoje lincze na „bestiach”, swoją karę śmierci, swoje palenie i topienie dżenderowych czarownic? Ich pozostawiam do obsłużenia Rafałowi Ziemkiewiczowi i Januszowi Korwinowi-Mikke. Pamiętając jednak, że nawet oni mogą być wpływowymi publicystami i quasi politykami wyłącznie w Polsce, kraju z bardzo niskim poziomem kapitału społecznego, bardzo nikłą zdolnością do kooperacji, gdzie dwa najlepsze uniwersytety z trudem zmieściły się w czwartej setce „rankingu szanghajskiego”.