Lepsza, nieskończenie lepsza.
10 kwietnia 2010 roku rządowy tupolew rozbił się, podchodząc do lądowania w gęstej mgle zalegającej na lotnisku w Smoleńsku – nieprzygotowanym do takich wizyt, wyposażonym w przestarzały sprzęt, od dawna omijanym przez rosyjskie samoloty. Jednak to lotnisko od wielu już lat było wykorzystywane do takich wizyt przez oficjalne polskie delegacje państwowe, ponieważ miało jedną zaletę. Jest położone blisko Katynia, gdzie w kwietniu 1940 roku Stalin zamordował kilka tysięcy (a wraz z paroma innymi pobliskimi miejscami kaźni, których zbiorowym symbolem jest Katyń, kilkanaście tysięcy) polskich oficerów. Nie tylko oficerów zawodowych, ale także poborowych z kampanii 1939 roku – będących inteligencką elitą Polski, byli wśród nich wybitni pisarze, uczeni, politycy.
Na pokładzie samolotu znajdowała się para prezydencka, a także wielu parlamentarzystów, członków rządu i ministrów kancelarii prezydenckiej. Reprezentowali wszystkie ugrupowania polityczne, choć najwięcej było wśród nich polityków prawicowej i populistycznej partii braci Kaczyńskich, Prawa i Sprawiedliwości. Pasażerowie tego lotu, spośród których żaden nie przeżył katastrofy, spieszyli na uroczystości w kolejną rocznicę katyńskiej zbrodni. Dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego wizyta w Katyniu – gdzie czekali już na niego harcerze, kombatanci, biskupi, a także kamery wszystkich polskich telewizji – miała też być inauguracją rozpoczynającej się właśnie w Polsce prezydenckiej kampanii wyborczej. Urzędujący prezydent nie startował do tej kampanii jako faworyt. Dwa i pół roku wcześniej jego brat Jarosław Kaczyński stracił w przedterminowych wyborach parlamentarnych stanowisko premiera na rzecz Donalda Tuska z liberalnej Platformy Obywatelskiej.
Teraz wszystkie sondaże skazywały na porażkę także Lecha Kaczyńskiego. Spóźnienie się na inaugurację własnej kampanii byłoby w tej sytuacji ostateczną kompromitacją. Stąd potwierdzana przez kolejne ustalenia śledztwa i kolejne publikowane zapisy ostatnich minut lotu „niemożność” udania się prezydenckiego samolotu na lotniska zapasowe w Mińsku czy w Moskwie, mimo że rosyjscy kontrolerzy lotu ze Smoleńska prawie od początku lotu powtarzali polskim pilotom komunikat, że z powodu gęstej mgły „nie ma warunków do lądowania”. Jednak decyzję o zakazie lądowania bali się podjąć zarówno oni, jak też ich zwierzchnicy. Antyrosyjsko nastawione środowisko polityczne braci Kaczyńskich uznałoby formalny zakaz lądowania prezydenckiego samolotu za ingerencję w polską kampanię wyborczą. Tym bardziej, że Lech Kaczyński rzeczywiście był przez Rosjan publicznie krytykowany od czasu, kiedy bardzo zdecydowanie poparł prezydenta Saakaszwilego podczas krótkiej wojny gruzińsko-rosyjskiej w 2008 roku.
Ta katastrofa zmieniła w Polsce dynamikę procesów nie tylko politycznych, ale wręcz społecznych i kulturowych.
Zacznijmy jednak od polityki. Na początku kwietnia 2010 Lech Kaczyński przegrywał w sondażach z każdym praktycznie kandydatem zgłaszanym przez liberalną Platformę Obywatelską, a na plecach czuł nawet sondażowy oddech liderów słabej wówczas lewicy. Jego brat bliźniak, były premier Jarosław Kaczyński, był osobą powszechnie w Polsce nielubianą. Jego partia przegrała nie tylko wybory parlamentarne w 2007 roku, ale dalej konsekwentnie przegrywała kolejne wybory samorządowe i uzupełniające. Groziła jej utrata pozycji prawicowego zmiennika liberalnej Platformy, marginalizacja i rozpad. Jarosława Kaczyńskiego atakowali już za polityczną nieudolność inni prawicowi politycy, a nawet media sympatyzujące z jego własnym obozem.
Jeszcze w pierwszych sondażach po katastrofie poparcie Jarosława Kaczyńskiego jako ewentualnego zmiennika tragicznie zmarłego prezydenta w nadchodzących wyborach wahało się w okolicach błędu statystycznego. W związku z tym nawet jego własna partia zastanawiała się, czy to jego wskazać jako kandydata po zmarłym bracie. Kampanię prezydencką zakończył jednak z prawie pięćdziesięcioprocentowym poparciem, przegrywając minimalnie z Bronisławem Komorowskim, kandydatem niezbyt wyrazistym, którego jednak w drugiej turze poparła przeciwko Kaczyńskiemu prawie cała liberalna scena polityczna w Polsce.
W ten sposób żałoba po katastrofie stała się dla Jarosława Kaczyńskiego – jako brata tragicznie zmarłego prezydenta – nowym początkiem politycznej kariery.
Katastrofa smoleńska wydarzyła się w drugim roku globalnego kryzysu finansowego, którego konsekwencje były już mocno odczuwalne zarówno w Europie, jak też w Polsce. Jednak przed 10 kwietnia 2010 prozachodni kierunek wybrany przez Polskę po roku 1989 był akceptowany przez znaczną większość polskiego społeczeństwa. Nawet lider PiS Jarosław Kaczyński nie był jeszcze wówczas aż tak radykalnym eurosceptykiem, jakim jest (albo jakiego odgrywa przed Polakami) dzisiaj. Wszyscy pamiętali, że jako premier bardzo miękko wynegocjował warunki przyjęcia przez Polskę traktatu lizbońskiego. Dziś jednak zarówno on, jak też wielu polityków PiS mówią o Unii Europejskiej językiem już nawet nie eurosceptycznym, ale antyeuropejskim. Obecność Polski w UE wiążą z „utratą suwerenności”, „obcą dominacją”, „odbieraniem Polakom majątku, godności i pracy”. Jednym z kluczowych argumentów w prawicowej propagandzie antyunijnej stało się to, że żadna z instytucji europejskich nie uznała katastrofy smoleńskiej za zamach i nie oskarżyła o jego zorganizowanie Rosji.
Wybitny polski religioznawca, profesor Zbigniew Mikołejko, jako pierwszy zdefiniował polityczne działania PiS-u wokół katastrofy smoleńskiej jako świadomie zaszczepiany w społeczeństwie kult parareligijny. Jego zdaniem „używa się tu całego archiwum tradycji religijnej, aby realizować pewne cele polityczne. Służy temu symbolika, sposób narracji, proroczy styl Jarosława Kaczyńskiego, powtarzalność rytuałów przed Pałacem Prezydenckim, idea rzekomego męczeństwa ofiar katastrofy. Żeby partia polityczna działała na zasadach religijnych potrzebna jest bowiem ofiara założycielska”.
Aby jednak w kraju takim jak Polska katastrofa smoleńska z tematu propagandy jednej z partii stała się przedmiotem kultu ogarniającego coraz większą część polskiego społeczeństwa, potrzebne było przyzwolenie Kościoła.
Polski Kościół bardzo szybko się w tej sprawie podzielił. Krakowski kardynał Stanisław Dziwisz, nienależący zresztą do sympatyków Prawa i Sprawiedliwości, w pierwszych dniach po katastrofie w atmosferze ogólnonarodowej żałoby zgodził się na pochowanie szczątków Lecha Kaczyńskiego i jego żony Marii Kaczyńskiej w krypcie na Wawelu, w miejscu pochówku polskich królów. Później kardynał Dziwisz nie przyznawał się do autorstwa tej decyzji, twierdząc, że „został do niej przekonany przez rodzinę Lecha Kaczyńskiego”.
Z kolei w Warszawie pod krzyżem upamiętniającym ofiary katastrofy, ustawionym przez harcerzy w pierwszych dniach ogólnonarodowej żałoby na Krakowskim Przedmieściu naprzeciw pałacu prezydenckiego, bardzo szybko zaczęły się odbywać organizowane przez Jarosława Kaczyńskiego manifestacje antyrządowe oskarżające Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego o „wspólnictwo w zbrodni” i „uzurpację władzy”. Kiedy należący do umiarkowanego skrzydła polskiego Kościoła kardynał Kazimierz Nycz nakazał przeniesienie krzyża do jednej z pobliskich świątyń, doszło do zamieszek, w czasie których lojalni wobec kardynała Nycza kapłani byli odpędzani od krzyża przez zwolenników PiS oskarżających ich o „zdradę ojczyzny” i „służenie żydowskiemu lobby”.
Wielu innych, bardziej konserwatywnych biskupów i księży otwarcie poparło jednak smoleński kult. Od trzech lat w wielu polskich Kościołach „groby pańskie” przy Święcie Zmartwychwstania czy „żłobki betlejemskie” przy okazji świąt Bożego Narodzenia ozdabiane były pogruchotanymi modelami „prezydenckiego Tupolewa”, przy których umieszczano zdjęcia prezydenckiej pary jako męczenników, a czasami nawet postacie „czerwonoarmistów” (którzy zgodnie z podtrzymywaną legendą mieli „dobijać ocalałych z katastrofy”), odkrywających w tym nowym misterium rolę „Rzymian” albo „siepaczy Heroda”.
Smoleński kult został przez konserwatywną część polskiego Kościoła uznany za wygodne narzędzie walki z sekularyzacją „idącą z Brukseli”.
Najwyraźniej wypowiedział to w pierwszych dniach po katastrofie młody charyzmatyczny publicysta katolicki Tomasz Terlikowski, uważany także przez wielu konserwatywnych biskupów i księży za reprezentatywny głos nowego, bardziej tradycjonalistycznego i antyeuropejskiego polskiego katolicyzmu. Terlikowski napisał: „próbowaliśmy uciec od misji, jaką stawiał przed nami Bóg, w «normalność» Zachodu. Jeśli tak było, to ta tragedia jest wyraźnym przypomnieniem, że nie będzie nam dane bycie «normalnym» narodem, który może żyć w świętym spokoju, że od nas Pan Bóg wymaga co jakiś czas daniny krwi”.
Przez pięć lat od katastrofy smoleńskiej za każdym razem, kiedy wybuchają kolejne pedofilskie skandale w polskim Kościele, kiedy pomiędzy rządem i Episkopatem rozpoczyna się spór na temat wprowadzenia podatku kościelnego, który miałby zastąpić dotychczasowe gigantyczne dotacje państwa na utrzymanie kościołów i kleru, kiedy w polskim Sejmie pojawia się projekt legalizacji związków jednopłciowych, kiedy wreszcie wśród polskich katolików rozpoczynają się dyskusje spowodowane docierającymi już do Polski reformatorskimi deklaracjami papieża Franciszka, konserwatywni biskupi i księża natychmiast odwołują się do teorii zamachu. Zarówno po to, aby mobilizować w swojej obronie miliony prawicowych zwolenników smoleńskiego kultu, jak też po to, by dodatkowo podważać legitymizację słabnącej władzy liberalnej Platformy Obywatelskiej. Ogromne emocje wywołała homilia biskupa Józefa Zawitkowskiego, który mówił:
Lecieliśmy po to, aby światu powiedzieć o Katyniu, aby odsłonić światu prawdę o śmiertelnym kłamstwie i staliśmy się ofiarą, a teraz kaci nas sądzą”. Konserwatywny biskup Wiesław Mering mówił do wiernych: „To mi przypomina sytuację, którą przeżywaliśmy jako młodzi ludzie w związku z Katyniem. Wtedy nie wolno było swobodnie mówić pełnej prawdy o Katyniu. Teraz jesteśmy wprowadzani w błąd w sprawie Smoleńska.
Znany warszawski ksiądz Stanisław Małkowski deklarował jeszcze bardziej wprost, przy braku jakiejkolwiek reakcji ze strony biskupów: „Katastrofa smoleńska to zbrodnia z zimną krwią, planowana przez wiele miesięcy przy współudziale służb rosyjskich i jakichś istotnych czynników na Zachodzie”. Wreszcie jedna z najsilniejszych postaci polskiego Kościoła, kierujący archidiecezją gdańską abp. Leszek Sławoj Głódź, kiedy sam stał się przedmiotem krytyk za nadużycia finansowe i mobbing podległych mu księży, zaatakował rządzących słowami: „Ileż szyderstw z «sekty smoleńskiej», z «religii smoleńskiej». Ci, którzy pamiętają o poległych, dążą do prawdy – bez manipulacji i bez zakłamań. Każdego miesiąca idą w Warszawie Krakowskim Przedmieściem w modlitewnym pochodzie pamięci”.
W ten sposób, przy pragmatycznym czy wręcz cynicznym poparciu konserwatywnej części polskiego Kościoła, narodziła się „smoleńska religia”, mit Lecha Kaczyńskiego jako największego przywódcy w całej polskiej historii, który zginął umęczon pod Putinem i Tuskiem,
a jego polityczne zmartwychwstanie nastąpi, kiedy jego brat przejmie władzę w Polsce, aby „zrealizować testament polskich elit zgładzonych w Smoleńsku”. Dwuznaczny stosunek wielu polskich biskupów i księży do tego kultu także wydaje się w jakiś sposób zrozumiały. Polska jest dzisiaj ostatnią w Europie „wierną córą Kościoła”, krajem, gdzie katolicyzm pozostaje powszechny, oddziałuje bardzo silnie na sferę publiczną, państwo, stanowienie prawa. To Polska dostarcza ponad połowę europejskich misjonarzy, ponad połowę europejskich powołań. Po kryzysie katolicyzmu w Irlandii Kościół nie bez racji uważa, że nawet z szaleństwami swojej najwierniejszej córy trzeba postępować ostrożnie, jeśli się nie chce tego potencjału urazić i stracić. Konserwatywni biskupi i księża uważają, że twarde spacyfikowanie „religii smoleńskiej” będzie osłabieniem w Polsce religii w ogóle, podczas gdy sojusz z antyeuropejską prawicą pozwoli konserwatywnej frakcji polskiego Kościoła nie tylko „odeprzeć idącą z Brukseli sekularyzację”, ale także odwrócić zainteresowanie polskich katolików od reformatorskiego przesłania papieża Franciszka.
A odpowiadając już zupełnie bezpośrednio na tytułowe pytanie: jaka byłaby Polska bez Smoleńska? Byłaby lepsza, nieskończenie lepsza.
Konserwatywno-liberalną prawicą byłaby w niej Platforma Obywatelska – tak jak jest nią dzisiaj. A opozycją dla niej byłaby ta czy inna formacja centrolewicowa. Nie byłoby tak silnej i tak poczwarnej wersji polskiej prawicy, jaką mamy dzisiaj, bo bez Smoleńska politycznie nie był w stanie przeżyć ani PiS, ani bracia Kaczyńscy. Utrzymał ich przy życiu – jako realne byty polityczne i jako klasyczne dla polskiego niskiego romantyzmu „upiory” – tylko ten niebywały zastrzyk smoleńskiej martyrologii. W tym sensie Smoleńsk rzeczywiście stał się dla Polaków „fatum”.
** Dziennik Opinii nr 100/2015 (884)