TINĄ staje się dziś zniesienie wszelkich regulacji politycznych, państwowych i społecznych dla globalnego rynku.
„Indie skręciły na prawo i wybrały kapitalizm” – głosi tytuł tekstu z „Gazety Wyborczej”, poświęconego wynikom wyborów w drugim najliczniejszym kraju świata, Indiach. Tego dnia tytuły w „Wyborczej” redagował raczej fan Witolda Gadomskiego niż Jacka Kuronia. Z tego bowiem tytułu (a także z tekstu zamieszczonego poniżej) wynika, że Indie pod władzą Kongresu i jego rozproszonych i kosztownych drobnych sojuszników nie były krajem gospodarki rynkowej, tylko czymś pomiędzy Koreą Północną i Kubą. Kapitalizm dopiero bowiem zbuduje w tym kraju obejmujący tam właśnie władzę hinduski odpowiednik ZChN-u. Nieco utwardzony, bo nacjonaliści hinduscy mają na swoim koncie masowe pogromy muzułmanów, których to pogromów partii Jurka, Niesiołowskiego, Goryszewskiego, Macierewicza, Kamińskiego, Zawiszy… (kogóż tam nie było?) udało się jednak uniknąć. Nigdy nie była wystarczająco silna, a też nigdy żadna „mniejszość” na dominację Kościoła w Polsce nie podniosła swojej heretyckiej, innowierczej, ateistycznej łapy.
Hinduscy nacjonaliści, podobnie jak ZChN-owcy, są jednak wyznawcami „nowego średniowiecza”. Czyli połączenia fundamentalistycznej wyznaniowości, nacjonalizmu i neoliberalizmu (tak, wiem, że zestawienie nacjonalizmu głoszącego obronę suwerennej lokalności z neoliberalizmem, który wszelką suwerenność lokalną wydrąża, tworzy pewną sprzeczność w wymiarze realnym, ale w wymiarze symbolicznym daje się to ogrywać bez końca, tak, jak media Murdocha ogrywają każdy nacjonalistyczny bunt przeciwko UE, żeby im później „nacjonaliści” pomogli usunąć wszystkie biznesowe bariery, np. ustawodawstwo antykartelowe czy przykry obowiązek płacenia podatków). Jednym z dowodów na to, że Indie opuszczają wreszcie dziesiątą czy jedenastą socjalistyczną międzynarodówkę jest deklaracja poparcia i zaufania dla nowej „nacjonalistycznej” władzy ze strony globalnych korporacji i instytucji finansowych. Jak z entuzjazmem pisze autor tekstu: „Zagraniczny biznes liczy na to, że nowy premier, tytułowany 'Margaret Thatcher Indii’, usunie bariery poustawiane przez Kongres i otworzy mu drzwi. W kwietniu Walmart ogłosił, że otwiera w Indiach 50 nowych hurtowni – kalkulując zapewne, że wkrótce dostanie pozwolenie na otwarcie sklepów detalicznych. W oczekiwaniu na zwycięstwo Modiego rynek kapitałowy kupił w ostatnim półroczu indyjskie papiery dłużne warte 16 mld dol., indeks giełdy w Bombaju wzrósł o 22 proc., rupia zyskała na wartości”.
Łatwo jest w dzisiejszym świecie zostać socjalistą. Wystarczy nie być „thatcherystą Indii”, Polski, Europy…
Jak wynika z tytułu w „Gazecie Wyborczej”, wszystko, co dzisiaj dzieje się w UE, od Syrizy, Die Linke, poprzez liberałów, zielonych, socjaldemokratów, aż po Europejską Partię Ludową (czyli chadeków, którzy tylko w Polsce stają się neoliberałami na skróty), to tylko „socjalizm” wspierany przez miliony wyborców, którzy „jeszcze nie wybrali kapitalizmu”. Trudno się dziwić, że Walmart zwleka z otwieraniem nowych sieci hurtowni i sklepów detalicznych w tak nieuleczalnie socjalistycznej Europie. Pozostawiając nasz kontynent „socjalistycznemu” Lidlowi i Tesco, które z tutejszymi regulacjami nauczyły się sobie radzić w sposób jednak nieco łagodniejszy niż Walmart, który aby inwestować potrzebuje dopiero tryumfu „thatcherystów”.
Jak wynika z tytułu w „Gazecie Wyborczej”, socjalistami byli Adenauer i de Gasperi, socjalistą jest Juncker, skoro dopiero fundamentalizm religijny połączony z podporządkowaniem „nacjonalistycznej” polityki oczekiwaniom globalnych korporacji, funduszy i banków jest „wyborem kapitalizmu”. W tym nowym slangu, który Polskę przejmuje, TINA (dla której przecież nie ma żadnej alternatywy) to już nie jest entuzjastyczna lub fatalistyczna akceptacja dla dominacji gospodarki rynkowej i prywatnej własności (jak wiedzą najbardziej podejrzliwi spośród moich czytelników, także ja sam jestem częścią takiej TINY), ale TINĄ staje się zniesienie wszelkich regulacji politycznych, państwowych i społecznych dla globalnego rynku. Każde bowiem takie zanieczyszczenie thatcherowskiej i korwinowskiej TINY to po prostu „socjalizm”.
Na parę dni przed wyborami do europarlamentu „socjaliści” z niemieckiej chadecji (mając wreszcie alibi w postaci koalicji ze słabymi socjaldemokratami) ogłosili obniżenie wieku emerytalnego do 63 lat (o ile jednak przepracuje się wcześniej lat 45, czyli pracując od 18 roku życia lub od ukończenia studiów, które dla części studentów też bywają pracą). W pierwszym rzucie będzie to „kosztowało” 900 milionów euro, które zamiast być „oszczędzone”, wrócą na europejski rynek (Niemcy nie konsumują szczęśliwie wyłącznie produktów niemieckich, ale także polskie). Inni „socjaliści” z Europejskiego Banku Centralnego (lewicowi krytycy EBC też nie zawsze wiedzieli, że atakują socjalizm) coraz głośniej mówią (czy także dlatego, że niemiecka wielka koalicja gotowa jest im na to pozwolić?) o nieuniknionym wsparciu gospodarki europejskiej zastrzykiem pieniędzy, które tym razem miałyby trafić do tej gospodarki ponad głowami prywatnego systemu bankowego (choć są wątpliwości, w jaki sposób by to miało nastąpić). W końcu do prywatnego systemu bankowego z budżetów europejskich państw od wybuchu kryzysu trafiły już biliony euro, a tymczasem Europie zamiast inflacji grozi deflacja. Te pieniądze nigdy nie trafiły bowiem na europejski rynek produkcji i pracy, mimo że tak były przez rządy adresowane.
Bankowa poczta nie dopisała? Ach, cóż to za niespodzianka, że banki i fundusze te pieniądze wysłały w kosmos dalszych spekulacji – na globalnych rynkach surowcowych, na globalnych rynkach walutowych, na globalnych rynkach akcji.
Tylko w umysłach ludzi, którzy każdą patologię rynku zwalają na „socjalizm”, a każdą próbę regulacji rynku „socjalizmem” tylko umieją nazywać, nie budzi to żadnej wątpliwości wobec „absolutnej racjonalności” sektora finansowego, „no bo jest prywatny”.
To fakt, że prywatne jest na swój własny sposób racjonalne. Rządzi się wyłącznie zasadą maksymalizacji krótkoterminowego zysku. Woli zatem spekulować, niż inwestować, produkować, nawet konsumować (ile w końcu mogą skonsumować zarządy największych banków i funduszy oraz ich najwięksi udziałowcy, nawet gargantuiczna konsumpcja osobista „Wilka z Wall Street” to kropla w morzu „wartości dodatkowej”, która zawisła nad coraz mniej regulowanym, coraz bardziej „oczyszczanym z Keynesa” globalnym rynkiem).
Nie istnieje jedna racjonalność. Racjonalność rynkowa powinna być równoważona przez racjonalność społeczną. Bywają epoki, kiedy nikt takiego równoważenia nie nazywa „końcem kapitalizmu”, ale bywają też epoki mroczniejsze, prostsze i głupsze.
W sumie chyba się w tym felietonie ośmieszam jako „człowiek, który walczy z tytułem”. W dodatku z tytułem drobnego artykułu w gazecie codziennej, wobec której od dawna już nie odczuwam najmniejszej niechęci. A czasami nawet poczucie solidarności, połączone z nutką współczucia, bo siła gazety już nie ta, jak drzewiej bywało, a jej konkurenci na rynku wciąż mniej sympatyczni. Ale warto się czasem przyjrzeć językowi, który coraz bardziej wydaje się nam przezroczysty. To pokazuje, w jakiej czarnej dziurze w Polsce się znaleźliśmy. I jakiego wysiłku potrzeba, żeby z tej czarnej dziury kiedyś wyjść.