Włochy nie wyłoniły stabilnego rządu, zdominowany przez niemieckich socjalistów Bundesrat na złość niemieckim chadekom nie ratyfikował rozwiązań wynikających z paktu fiskalnego. Nie dlatego, żeby socjaliści niemieccy pakt fiskalny odrzucali, bo go w parlamencie europejskim popierają, ale żeby osłabić Merkel przed wyborami niemieckimi (czyli wedle logiki, która Republikanom każe niszczyć budżet amerykańskiego państwa, bo to przecież „państwo Obamy”).
Współpraca europejskiej biurokracji z narodowymi demokracjami wychodzi z dnia na dzień coraz gorzej. Im gorzej, tym bardziej niestabilny jest europejski ustrój mieszany (narodowe demokracje plus unijna biurokracja). Kiedy się słyszy wielkich „proeuropejskich” polityków i ekspertów, szczególnie ekonomistów lub dziennikarzy udających ekonomistów, jedyna refleksja jaka im przychodzi do głowy szczerze, czyli bez autoryzacji (ja tekstów bez autoryzacji nie publikuję, co nie znaczy, że od różnych ludzi o ciekawych nazwiskach tekstów bez autoryzacji codziennie nie słyszę i nie zapamiętuję), polega na tym, aby „rozwiązać europejski naród i wybrać sobie jakiś nowy” (parafraza za Bertolt Brecht, w jedynym jego „antykomunistycznym” wierszu, który napisał, kiedy w 1953 roku Armia Czerwona i niemiecka partia komunistyczna krwawo zdławiły berlińskie powstanie). Tyle że eurokraci rozwiązać żadnego narodu nie mogą, czasem skorumpują jakichś jego liderów, a najrzadziej robią to, co powinni, czyli wychowują ten europejski naród do wolności i wiedzy. Ale wychowawcy z nich żadni, bo od dawna edukację nauczyli się prowadzić wyłącznie przy użyciu dwóch narzędzi – bata i marchwi – przyznacie, niezbyt emancypujących.
Zatem podpalmy brukselskie pałace? Nasrajmy na marmurowe posadzki europejskiej władzy i wyrzućmy przez okno na plac segregatory, żeby papiery z nieuchwalonymi rezolucjami fruwały w powietrzu jak archiwa Stasi fruwały w Berlinie? To NIE JEST moja odpowiedź na zarysowany przed chwilą tragiczny dylemat europejskiej władzy bez legitymizacji.
Problem polega na tym, że żadnej odpowiedzi nie mam. Ale przecież publicysta nie musi mieć odpowiedzi, wystarczy, że „stawia niewygodne pytania” – politykom, władzy. No cóż, ponieważ w rzeczywistości ani dziennikarzem, ani nawet publicystą nie jestem (obu tych zawodów szczerze nie lubię), roszczeniowy horyzont dzisiejszych mediów także mi nie wystarcza, nawet jeśli w tym felietonie jedynie własnymi wątpliwościami potrafię się z Wami podzielić.
Roszczenia ludu nigdy nie są jałowe, bo przechodzą w uprawnienia, jak powiedziała mi ostatnio, nadzwyczaj słusznie, pewna wyjątkowo mi sympatyczna osoba. „I gitara”, jak mawia Ferdynand Kiepski, mistrz świata, jeśli chodzi o roszczenia nieprzechodzące jednak nigdy w uprawnienia. Tyle że „gitara” w cudownym świecie, w którym lud „ze swojej natury” domaga się niespóźniających się pociągów, ubezpieczeń społecznych, praw związkowych, a także „wyzwolenia ludów kolorowych” (z czytanek III Międzynarodówki). Lud to niedotknięty brudnym, deprawującym paluchem prawicowego populizmu, którego wszystkie roszczenia oby przeszły w uprawnienia itp. itd. W realnej Europie państw narodowych, na przykład tej z lat 30. ubiegłego wieku, realny lud niemiecki, szalejąc z politycznej i intelektualnej bezradności wobec globalnego kryzysu kapitalizmu, po niewielkim wysiłku wykonanym przez ówczesnych niemieckich „żołnierzy wyklętych” z I wojny światowej, zaczął zgłaszać roszczenia do Pomorza i Śląska. A lud polski, po niewielkim wysiłku ówczesnych Rafałów Aleksandrów Ziemkiewiczów i ich Śnieżynek, zaczął zgłaszać roszczenia do Zaolzia i getta ławkowego. Co ciekawe, te akurat roszczenia dało się przerobić w uprawnienia, a uprawnienia zrealizować. Ale było zabawy przez następne pięć lat. Jeszcze do tej pory elegancki w każdym calu Paweł Lisicki się tamtą zabawą zachwyca, bo szefem dodatku historycznego swojego tygodnika zrobił Piotra Zychowicza, człowieka uważanego dziś przez polską prawicę za historyka ciekawszego od Normana Daviesa i Anne Applebaum wyłącznie dlatego, bo Zychowicz 60 lat po Oświęcimiu i Dachau uważa i głosi publicznie, że Polska powinna była w II wojnie światowej zostać sojusznikiem Hitlera. Jak widać Oświęcim i Dachau, a także eksterminacja żydów węgierskich (mimo zachwalanej przez prawicę „współpracy” Węgrów z Hitlerem), nie stanowią już dla prawicy w Polsce, a nawet w całej Europie Środkowej żadnego problemu. Czy kiedykolwiek stanowiły? To dobre pytanie. Właśnie dlatego, że dobre, Bronisław Wildstein nigdy go sobie nie zada.
Jak ustabilizować w Europie władzę ponadnarodową, która pracowałaby – najbardziej choćby ostrożnie, ale też odrobinę choćby skutecznie – na rzecz emancypacji społecznej i obyczajowej? Jak dać tej władzy demokratyczną legitymizację, której dzisiejszy europarlament – jako wciąż jeszcze tylko pastisz parlamentu – jej nie dostarcza? Czy „oburzeni” są w stanie pomóc, czy przeszkodzić? Czy pomóc, czy przeszkodzić są w stanie „żołnierze wyklęci”? Oczywiście jeśli się okaże, że nie są w stanie pomóc, są w stanie wyłącznie przeszkodzić, żadnego z naszych problemów nadal to nie rozwiązuje. Nie jesteśmy w końcu (mówię za siebie, ale z nadzieją, że jeszcze kogoś oprócz mnie to na tym pięknym kontynencie dotyczy) prawicą oświeceniową, jesteśmy oświeceniowym centrolewem zastanawiającym się nie tylko nad tym, jak bestię ludu utrzymać w karbach, ale także nad tym, jak bestię ludu zindywidualizować i uczłowieczyć. I podobnie jak bardzo stary Brecht, kiedy znudziło mu się już namaszczanie każdej władzy, nie wierzymy w to, aby władza powinna była i mogła „rozwiązać lud i wybrać sobie jakiś nowy”.
Zatem problem pozostaje. Nie rozwiązują go nasi politycy, to bezdyskusyjne. Ale jak skutecznie rozwiązujemy go my, działający po stronie roszczeń i po stronie ludu?