Dziewicze poczęcie Jezusa jest tym samym, co obrzezanie i wiele innych religijnych obrzędów oraz symboli zwracających uwagę na ludzką seksualność jako potencjalnie najwspanialsze, a jednocześnie najbardziej niestabilne centrum (jedno z centrów, miejsce blisko centrum) człowieczeństwa. Człowieczeństwa, a zatem także religii, skoro religia jest, jak wiemy, aktywnością par excellence humanistyczną. Nawet jeśli istnieje Bóg, to inwestując w człowieka za pomocą Objawienia, jawnie i skandalicznie zrezygnował ze swojej zwyczajowej teistycznej lub choćby deistycznej perspektywy, wybierając szokująco konsekwentną perspektywę antropologiczną.
Jak to zwykle z naszymi przygodami na drodze do samouświęcenia, religia chciała „oczyścić” seks, a uczyniła go tylko bardziej perwersyjnym. Pragnienie uświęcenia ludzkiej seksualności nie przestało istnieć, jednak opuściło obszary dzisiejszego żydowskiego, chrześcijańskiego i muzułmańskiego tradycjonalizmu (tradycjonalizm tak się ma do realnej i żywej tradycji, jak najbardziej wymuszony francuski klasycyzm do klasycznej sztuki greckiej), aby ulec sekularyzacji (jak wszystko, co cenne, w trzech monoteizmach Księgi). Nawet Henry Miller (nie wiem, skąd mi się wzięło to „nawet”) jest w pisaniu o seksie czystszy niż współcześni zakonni autorzy „podręczników współżycia”. A Charles Bukowski jest już prawdziwym świętym, seks w jego opisach (a może nawet i wykonaniu, choć tego jako czytelnicy wiedzieć nie możemy) nie zawiera w sobie nawet cienia panowania, a przecież to panowanie jest źródłem perwersji. Sam nie jestem jakimś okazem seksualnego zdrowia, przynajmniej próbuję, ale nie widziałem większej perwersji, niż „uwagi na temat seksualności” (to eufemizm, głównie chodzi o bluzgi) formułowane przez dzisiejszych tradycjonalistów żydowskich, chrześcijańskich i muzułmańskich pod adresem fascynujących ich dziewczyn i kobiet zamieszkujących jednak „po zewnętrznej stronie szariatu”.
W sporze ze współczesnymi mu religijnymi Żydami o Marię Magdalenę (ukamienować czy zbawić?) Chrystus z właściwym sobie rewolucyjnym radykalizmem wystąpił przeciwko seksualnej perwersji ówczesnego judaizmu, który jak każda religia czasem zapominał o swoim emancypacyjnym posłannictwie, czasami ulegał samoalienacji, ach jakże głębokiej. Taki Jezus historyczny zrzygał by się z nieba (parafraza za fraszką K.I. Gałczyńskiego Na pewnego Polaka) na głowy dzisiejszych perwersyjnych tradycjonalistycznych specjalistów od seksu, którzy kamieniowanie wynoszą ponad miłosierdzie, nie mówiąc już o zbawieniu. W każdym praktycznie wymiarze ludzkiego życia, ale w seksie najbardziej.
Nawet od dawna niewierzący perwersyjni straussiści (pozwolę sobie oszczędzić nazwisk, choć polską listę znam, są to sami przedni „neokonserwatyści”, z przymiotnikiem „liberalny” lub bez), udający wobec maluczkich wiarę i zdrowie, których sami nie posiadają, tego wam nie powiedzą. Oni własną perwersję – jako jedyne dostępne sobie życie duchowe i fizyczne – praktykują w ukryciu jako ważny element pakietu własnej elitarności. Nie być w seksie perwersyjnym, to oczywiście kondycyjnie tragicznie niemożliwe. Ale człowiek, który choćby nie tęskni do zbawienia jest tylko Tomaszową bestią, nawet jeśli występuje jako kaznodzieja telewizyjny (tej czy innej wiary).
Zostaliśmy wyposażeni w dziesiątki władz, od duchowych po materialne, nad którymi nie panujemy (znów to panowanie), które przerastają nas w tak wielkim stopniu, że „nawet mi się gadać nie chce” (daleka parafraza Psów). Ale w końcu, kiedy się ośmieszać, jak nie w dzień Wigilii Bożego Narodzenia? Kiedy odsłaniać „dziecko w sercu” spod perwersyjnej dojrzałości instrumentalnego rozumu, jak nie w to zbyt krótkie popołudnie i zbyt wczesny wieczór, kiedy „ogień krzepnie, blask ciemnieje, ma granice nieskończony”? Kiedy przy stajni tłoczą się woły i osły wykluczone przez Benedykta XVI z życia „historycznego Jezusa”, w którym to życiu papież pozostawił jednak, jako „historyczny fakt”, dziewicze poczęcie.