Po dwóch i pół roku bycia atakowanym przez posmoleńską prawicę za nieodwoływanie się do UE w sprawie wraku, Radosław Sikorski się do Unii odwołał i został za to zaatakowany już przez wszystkich. Przez prawicę posmoleńską dlatego, że nie odwołał się wcześniej, a w dodatku Unia go nie posłuchała (Fotydze by się na pewno udało). Przez lewicę za to, że się w ogóle odwołał, bo sprawa wraku nie jest aż tak istotna (zgoda, tylko że to nie Sikorski ulokował wrak w centrum polskich debat politycznych i medialnych). Wreszcie został zaatakowany przez paru polityków z otoczenia prezydenta Komorowskiego, którzy są wściekli, że Tusk zabrał im politykę zagraniczną, politykę europejską, politykę wschodnią (zabrał im całą politykę w ogóle). Ale ponieważ wbijanie szpilki w Cezara może się skończyć utopieniem w wannie, wobec tego klasycznym zachowaniem ludzi ostrożnych pragnących uchodzić za postacie wpływowe jest wbijanie szpilek w Sikorskiego. Nawet Cezar będzie na to patrzył mocno rozbawiony, bo takie są zasady „politycznego partnerstwa” w wykonaniu Cezara.
Ale naprawdę nie o Sikorskiego mi tutaj chodzi. Wiem doskonale, że ma on zarówno cechy czyniące go dobrym urzędnikiem państwowym, jak też cechy charakterologiczne i polityczne czyniące go figurą publiczną nieco wkurzającą. Ale można puknąć Sikorskiego, można puknąć Tuska, można nawet puknąć Kaczyńskiego, a problem pozostanie. Jaki to problem?
Otóż Rosja wbrew pozorom wciąż nie podjęła zupełnie kluczowej dla siebie i dla nas decyzji, na jakich warunkach, a przede wszystkim czy w ogóle chce się stać elementem systemu zbiorowego bezpieczeństwa proponowanego przez Zachód. Czy też może chce być znowu „mocarstwem alternatywnym” lub choćby takie udawać wobec własnych obywateli. Po roku 1989 Zachód miał dla Rosji propozycję wejścia w zbiorowy system bezpieczeństwa pod warunkiem głębokiego dostosowania do oczekiwań Zachodu rosyjskiej polityki na obszarze dawnego imperium, a nawet rosyjskiej polityki wewnętrznej, która przynajmniej minimalnie miała realizować normy liberalno-demokratyczne. Ta propozycja wyglądała na realistyczną w epoce późnego Gorbaczowa, a nawet Jelcyna. W epoce Putina została jednak przez Kreml odrzucona. Dziś Zachód nie ma nowego pomysłu na Rosję, nie jest też pewne, czy obecna władza na Kremu ma swój pomysł na bliższe i bardziej sensowne współistnienie z Zachodem. Zabawa Kremla wrakiem jest jednym z testów pokazujących, czy Polska to dla Rosji partner, czy jednak przeciwnik (lub element większego przeciwnika). W stabilność partnera się inwestuje, podczas gdy przeciwnika należy zdestabilizować i osłabiać, szczególnie kiedy on sam to ułatwia. Polityczna matematyka jest tu prosta i takie właśnie ćwiczenia obserwujemy dzisiaj na przykładzie wraku.
Obecność Rosji w „powiedeńskim” politycznym ładzie europejskim zapewniała większą stabilność tego ładu. Nawet do I wojny światowej Rosja przystąpiła nie jako mocarstwo toczące wojnę z Europą, ale jako członek jednej z dwóch wewnątrzeuropejskich koalicji, co oznaczało, mimo wszystkich różnic ustrojowych, wysoki stopień zintegrowania ówczesnej Rosji z Europą. Rosja już nigdy później nie była tak blisko włączona w ład europejski, jak w epoce Mikołaja II. Można powiedzieć, że nawet zginęła razem z Europą. Przyznam, że dzisiaj wolałbym mieć Rosję tak politycznie blisko Europy jak w czasach Mikołaja II, niż tak politycznie daleko, jak w czasach Stalina i Breżniewa. Jak może czytelnik zauważył, w tym akurat felietonie nie zajmuję się Polską w wersji „Ksiąg pielgrzymstwa…” autorstwa naszego wielkiego realpolityka Adama Mickiewicza (uwaga, ironia). Jednak sądzę, że w dzisiejszy ład europejski warto inwestować bardziej niż w „wojnę narodów” także dlatego, że pozwala on Polakom istnieć jako niepodzielonemu społeczeństwu w ramach jednego organizmu państwowego. A sensowna współpraca z Rosją tylko by dzisiejszy ład europejski wzmocniła. Zatem na polityczne ćwiczenia Kremla wokół wraku patrzę ze smutkiem.
Po apelu Sikorskiego Unia Europejska odmówiła interwencji, a Kreml nie ugiął się przed interwencją, której nie było. Jedyny potencjał, jaki nam pozostał, to reintegracja naszej polityki wewnętrznej, która pozbawiłaby wrak Tupolewa jego politycznie toksycznej mocy także w oczach Rosjan. Ale i to wydaje się poza naszym zasięgiem. Jak takie państwo istnieje? Tylko cudem. Ten cud to geopolityczny czas zawieszenia. A problem leży nie tylko w toksyczności posmoleńskiej prawicy, nie tylko w skrajnym debilizmie wielu silnych mediów, które już od dawna nie są elementem heglowskiego społeczeństwa obywatelskiego, ale wyalienowanym narzędziem globalnego rynku.
Problem leży także w tym, że Donald Tusk ideę jakiegokolwiek partnerstwa dawno już podeptał. Prawdziwy Juliusz Cezar, tyle że ten Juliusz Cezar panuje na kupie powiązanego sznurkiem starego żelastwa zwanego umownie polskim państwem i polską polityką. W takiej sytuacji należałoby jednak jakieś partnerstwo zbudować. Na razie bliskie partnerstwo z tymi, którzy daliby się przekonać do wspólnej polityki wschodniej i wspólnej polityki europejskiej – z Millerem, Palikotem, Piechocińskim. Dopuszczenie ich do współdecydowania i wspólnego spijania wizerunkowej śmietanki. A także do wspólnego ponoszenia ryzyka, gdyby jednak koncepcja prawicy posmoleńskiej wygrała i większa niż dzisiaj część Polaków uznała Brukselę za stolicę kolejnego w naszej historii rozbiorowego mocarstwa. Tylko minimalna choćby reintegracja polskiej polityki wewnętrznej pozwoli „rozwiązać problem wraku” (i parę innych problemów). Zróbcie to z Sikorskim, zróbcie to bez Sikorskiego, ale wreszcie to zróbcie.