Czy można uprawiać imperializm oparty na społeczno-ekonomicznej fikcji? Oczywiście, że można. Ale zawsze będzie groteskową farsą.
Węgry, podobnie jak Polska, żyją dzisiaj, a nawet w okresach prosperity nad Renem rozwijają się, dzięki temu, że są kooperantem i podproducentem gospodarki niemieckiej. Imperialny język późnego Orbana i późnego Fideszu (nie zawsze byli tacy, ale co to ma dziś za znaczenie, skoro takimi się stali), groteskowy w wykonaniu prawicowej elity kraju zamieszkanego przez 9,5 milionów obywateli, którego jedynym sukcesem na przestrzeni ostatnich stu lat był „gulaszowy komunizm” (bo ani zakończonego masakrą powstania węgierskiego z 1956 roku, ani wcześniejszej kolaboracji z Hitlerem, którą zachwycają się dziś prawicowi historycy polscy, ja za sukcesy Węgier nie uważam), a na przestrzeni ostatnich dwustu lat – bycie dopuszczonym do współzarządzania imperium Habsburgów przez tychże Habsburgów, jest możliwy wyłącznie dlatego, że największe inwestycje gospodarcze w tym kraju to nie inwestycje jakiegoś tamtejszego odpowiednika spółki Inwestycje Węgierskie, ale inwestycje Volkswagena, Daimlera i dziesiątków innych firm niemieckich, które potrzebują stosunkowo tanich montażowni w stosunkowo małej odległości od własnego i innych unijnych rynków.
Kiedy nad Renem wschodzi słońce prosperity, choćby tak nieśmiało jak dzisiaj, poprawiają się także parametry makroekonomiczne „suwerennego węgierskiego imperium regionalnego”, marzącego o świecie sprzed Trianon, czyli o Wielkich Węgrzech (podwójne Wielkie W) na terytorium dzisiejszych Węgier, a także części dzisiejszej Rumunii, Serbii, Słowacji i Ukrainy. A kiedy nad Renem mają katar, także Węgry duszą się od peryferyjnej astmy.
Czy można uprawiać imperializm oparty na społeczno-ekonomicznej fikcji? Czy można uprawiać imperializm „nadbudowy” oparty na absolutnym kłamstwie „bazy”? Oczywiście, że można. Ale taki imperializm zawsze będzie groteskową farsą. Tusk jest uczciwszy od Orbana, ale to właśnie mu prawica zarzuca, że realizując praktykę społeczno-gospodarczą Węgier, nie używa, tak jak to robi Orban, kłamliwego języka „regionalnego imperium”. Może Jarosław Kaczyński potrafiłby na niemieckich pieniądzach (bo „suwerennie polskich” kreować nie umie, okres jego władzy – zupełnie w tym wymiarze bierny – dowiódł tego z absolutną pewnością) zbudować złudzenie „regionalnego imperium Polaków”. I tak jak Orban rozpoczyna kolejne kampanie wyborcze Fideszu na wiecach z udziałem przedstawicieli mniejszości węgierskiej w Rumunii, Serbii, Słowacji i na Ukrainie, podobnie Kaczyński (a jeszcze bardziej konkurujący dziś z Kaczyńskim Artur Zawisza czy jakiś inny „imperialista-judeosceptyk”) rozpoczynałby swoje kampanie wyborcze na wiecach z udziałem Polaków z Litwy, Ukrainy, z całej „Wielkiej Polski”.
Oczywiście ci wszyscy groteskowi węgierscy i polscy imperialiści oburzają się, kiedy politycy niemieckiej chadecji prowadzą kampanie wyborcze na wiecach „wypędzonych”. Orban i jego zwolennicy w Polsce już nie mają się prawa na chadeków niemieckich oburzać, bo sami popełniają ten sam krótkowzroczny błąd. Jeszcze bardziej krótkowzroczny, jeśli popełniają go politycy państw średniej wielkości i siły, których samo istnienie zależy od stabilności dzisiejszego jednoznacznie antynacjonalistycznego, skierowanego przeciwko „regionalnym narodowym imperiom” europejskiego ładu.
Na razie widzę w Polsce trzech polityków (mówię wyłącznie o liderach formacji reprezentowanych w parlamencie, a nie o wszystkich „ludziach dobrej woli”, których w polskiej polityce i jej okolicach zapewne nie brakuje), którzy może oszukują w jakichś innych sprawach, ale nie chcą przynajmniej oszukiwać w tej, która dla mnie jest sprawą kluczą, polską racją stanu – czyli w kwestii wyceny realnego potencjału Polski, w kwestii rozumienia fikcji „polskiego imperializmu”. Ci trzej politycy to Tusk, Miller, Palikot. Wszyscy trzej zgadzają się przynajmniej w jednym, że Polska jest bardzo zniszczonym przez własną historię europejskim krajem średniej wielkości, wobec tego jej przyszłość jest w integrującej się Unii, która jako projekt (i wciąż do pewnego stopnia jego realizacja) była i pozostała nie „narzędziem globalnych rynków” wobec pozbawionych wszelkich politycznych praw obywateli, ale skomplikowaną polityczną maszyną, która małe kraje europejskie, kraje europejskie średniej wielkości, dawne europejskie imperia (Anglia i Francja) oraz jedyne dzisiejsze imperium europejskie (Niemcy) próbują wbudować w jedną polityczną strukturę, wystarczająco silną, aby jednak kiedyś mogła się przeciwstawić „globalnemu rynkowi”. Nie po to, aby go zniszczyć, ale by ponownie – jak za czasów „społecznej gospodarki rynkowej” Adenauera, jak za czasów „Europy socjalnej” Delorsa – zaprzęgnąć rynek do realizowania obowiązków społecznych (poprzez redystrybucję, poprzez uczciwe zatrudnienie, a nie niewolnictwo śmieciówek i całkowicie arbitralnej władzy pracodawcy nad pracownikiem zrywającej jakikolwiek kontrakt społeczny i podmywającej polityczny pokój).
Nie wiem, czy UE potrafi kiedyś ten obowiązek wypełnić, ale „polski imperializm” i „imperializm węgierski” nie są go w stanie wypełnić na pewno.
Miller w porównaniu z „lewicą smoleńską” jest geniuszem Karpat. Podobnie jak Tusk w porównaniu z Gowinem, Godsonem i Żalkiem, a Palikot w porównaniu z Lepperem, po którym odziedziczył nieco elektoratu, interesów i metod.
Chcę Budapesztu w Warszawie, dlatego zrobię wszystko, żeby Jarosław Kaczyński nie zdobył władzy w tym mieście (nawet ze wsparciem ludzi z PiS-em niezwiązanych, którzy jednak domagają się referendalnego odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz jak karpie Wigilii). Dla mnie bowiem Budapeszt to nie ruiny rozjeżdżane przez czołgi, ale miasto, które odwiedziłem niedawno i gdzie najbardziej zachwyciły mnie trzy linie metra (zaczęli je tam budować jeszcze Habsburgowie pod koniec XIX wieku, więc o szybkości inwestycji też nie ma co mówić). Nie kojarzę „polskich imperialistów” z PiS, z ekipy ś.p. Lecha Kaczyńskiego, którzy chcieliby do władzy w Warszawie jak najszybciej powrócić, z jakimikolwiek udanymi inwestycjami infrastrukturalnymi w tym mieście. Poza Muzeum Powstania Warszawskiego, czyli inwestycją w politykę historyczną, której kierunku nie akceptuję, której wykorzystanie historii do bieżącej polityki partyjnej raczej zniszczyło i uczyniło patologiczną świadomość historyczną w Polsce, niż ją pogłębiło.
Chcę drugiego Budapesztu w Warszawie – czyli miasta z trzema liniami metra, stolicy peryferyjnego europejskiego mieszczaństwa z parlamentem imitującym parlament brytyjski (mieszczanie peryferiów chętnie imitują mieszczan z centrum, ale mnie to już nie przeszkadza) i z piękną secesją, która na paru budapeszteńskich ulicach przewyższa swoją urodą nawet wiedeńskie czy brukselskie pierwowzory (paryskich nie przewyższa, tym razem ja nie będę kłamał).
Dlatego poczekam do wyborów samorządowych, najlepiej po upływie pełnej kadencji, aby zagłosować na tę listę i tego kandydata lub kandydatkę, którzy przedstawią najlepszy program dla Warszawy jako miasta cywilnego, dla Warszawy jako peryferyjnej, lecz przez to nie mniej potencjalnie pięknej stolicy nowego polskiego mieszczaństwa. Wśród polityków, na których będę głosował, na pewno nie będzie ani nacjonalistycznej prawicy, ani groteskowych „mocarstwowców” z PiS-u, bo wielkość, którą ja cenię w Warszawie i której dla Warszawy chciałbym – jako dla miasta, gdzie spędzę moją starość i gdzie swoje życie spędzą bliscy mi ludzie – jest wielkością całkowicie cywilną, bez masakry, bez entuzjastycznej pamięci masakry, bez zachwytu masakrą. Wielkością europejskiego miasta chronionego przez konstrukcję Unii Europejskiej przed szaleństwem każdej nowej prawicowej imperialnej farsy.
A na zakończenie jeszcze „perspektywa”, z której napisałem ten tekst. Jestem „słoikiem” (od 1992 roku) i kocham to miasto. Nawet jeśli z miast w Polsce co najmniej tak samo kocham jeszcze Toruń i Kraków (napisałem „miast w Polsce”, bo Toruń i Kraków zostały założone „na prawie magdeburskim”, z istotnym udziałem osadników z Niemiec, którzy stali się pierwszymi ich mieszczanami).