Daniel
Radcliffe – jak doniósł on sam za pośrednictwem tabloidów podszywających się pod
„magazyny z segmentu people”, tak jak sieć Biedronka w najnowszej kampanii
reklamowej podszywa się pod delikatesy – popadł w alkoholizm podczas kręcenia
ostatnich Potterów. Przychodził na plan kompletnie pijany, aby ścierać się tam
z kompletnie trzeźwym profesjonalistą Fiennesem grającym rolę Czarnego Pana.
Taka informacja to oczywiście woda na młyn zwolenników teorii o satanizmie
dzieła J. K. Rowling, ale, uwaga, podobno jeden z odtwórców Jezusa w
amerykańskich soapach ewangelizacyjnych zakokainizował się na śmierć.
Nagłówki:
„Człowiek, który grał Boga, się rozwiódł”, „Człowiek, który grał Boga pijany na
planie”, „Człowiek, który grał Boga zatrzymany przez policję, kiedy uprawiał
seks oralny z męską prostytutką w limuzynie zaparkowanej przy Mulholland
Drive”, „Człowiek, który grał Boga…” – mimo wszystko w Wielkiej Brytanii nie
chce mi się tak bluźnić jak w Polsce, bo w Wielkiej Brytanii nie ma takiej idolatrii.
Więcej religii, mniej podrzędnych kultów. Nawet scjentyści czasami wydają się
lepsi niż neomesjaniści, a doktryna Rona Hubbarda mniej prymitywna od pędzonych
po naszych piwnicach wyskokowych trunków z logiem czterdzieści i cztery.
Ale dość już
banalnej oikofobii, wybierzmy zdecydowanie bardziej uniwersalistyczną
mizantropię. Z radia BBC2 budzi nas typowa dla kryzysowej atmosfery panującej
dzisiaj w imperium opowieść o biedronkach „własnych” i „obcych”. Od czasu jak
„obcy” gatunek biedronek z kontynentu dostał się na wyspę, „własne” gatunki
znajdują się „w zagrożeniu”. Nie ma środków chemicznych, które by je mogły
obronić, bo trując „obce” biedronki, wytrułyby także „angielskie”. Pozostaje
fizyczna likwidacja, butem, do której zachęca didżej prowadzący poranny radiowy
show. „Jednak proszę uważać, gdyż są tylko nieco większe od biedronek
angielskich…” itp. Ponad pół miliona zarejestrowanych Polaków, drugie tyle
Pakistańczyków, nieco mniej Hindusów i jeszcze z milion imigrantów spoza Commonwealthu.
Sprowadzonych do pracy, pracujących zamiast „angielskich biedronek”, co
najwyżej obniżających im płace minimalne (za co jednak chyba nie biedronki
powinny przepraszać). Ale tylko o biedronkach „angielskich” i „obcych” można
mówić bez politycznopoprawnościowych ograniczeń to, co chętnie powiedziałoby
się w czasach kryzysu o ludziach. Stąd ta poranna opowieść, dziwnie brzmiąca w
naszych uszach, bo oboje z ABR jesteśmy „biedronkami z kontynentu” (ale czy
rzeczywiście „większymi od angielskich”?).
Dostaliśmy
właśnie pod drzwi ulotkę europarlamentarnych sojuszników Kurskiego i Ziobry:
„Imigranci, oddajcie nasz kraj!”. Wezwanie jest retoryczne, a nie zaadresowane
konkretnie do nas dwojga, bo autorzy tej ulotkowej akcji nie mogą wiedzieć, że
akurat my jesteśmy „z kontynentu”. Rozrzucają swoje ulotki po naszym limbo, po
dzielnicy zbudowanej dla angielskiej średniej klasy średniej, mając nadzieję,
że przynajmniej tutaj mieszkają wyłącznie angielskie biedronki. Przecież te z
kontynentu zamieszkują wyłącznie slumsy i squaty, nie płacąc podatków i żyjąc z
benefitów ciężko wypracowanych przez angielskie. No cóż, nawet tutejsze
statystyki pokazują, że brytyjscy koalicjanci Ziobry i Kurskiego z
europarlamentu kompletnie się mylą. „Większe biedronki” z kontynentu
sprowadzono tutaj do pracy. Jeśli dziś nie zawsze ta praca jest, to nie ich
wina, tylko wina koniunkturalnych cykli kapitalizmu. „Wina? Może mamy
wychłostać morze, tak jak ludzie Kserksesa?”. Dalej nie sięga wyobraźnia
obrońców rynku jako drugiej natury, której nawet nie będą chłostać, której będą
służyć.