Wedle prawicy dyplomacja nie tylko nie jest istotą polityki, ale jej zaprzeczeniem: sednem polityczności pozostaje wojna, konflikt, nieprzejednany Schmitteański podział na przyjaciół i wrogów.
W miarę jak kryzys na Ukrainie się zaostrza, pogłębia się także Mariański Rów między polską prawicą a nie-prawicą (zgodnie z nieustająco słuszną diagnozą Kingi Dunin, postawioną już lata temu, że w Polsce lewicy właściwie nie ma: jest tylko nie-prawica). Od dawna mam wrażenie, że żyjemy na dwóch zupełnie różnych planetach. Ale reakcje prawicy na ostatnie wydarzenia ukraińskie są tak „pojechane”, że ta odległość zaczyna przypominać międzygalaktyczne przestrzenie.
I nie mówię tu wcale o aberracyjnym kulcie Putina, z którym ni stąd, ni zowąd (choć może właśnie całkiem stąd i zowąd) wyskoczył kandydat obozu narodowego, który z takim właśnie hasłem – „oddać Putinowi, co Putinowskie: Krym, Ukrainę i całą resztę, co jego jest” – zamierza startować do europarlamentu. To tylko niewczesny słowianofilski folklor, który przepadnie w odmętach tego bezkresnego oceanu, jakim jest ludzka głupota. Mówię tu o na nowo znów rozkwitającym kulcie Lecha Kaczyńskiego, który teraz odnosi swój pośmiertny „smutny triumf” jako ten jedyny prawy i sprawiedliwy w zaślepionej polskiej Sodomie, co to przewidział, że Rosja, połknąwszy Osetię, następnie sięgnie po Ukrainę. Wieść ta jest odbębniana we wszystkich „niepokornych” mediach i portalach, a wraz z nią odżywają nastroje smoleńskie i wraca hipoteza zamachu, która – już można było mieć taką nadzieję – zemrze śmiercią naturalną po wszystkich „aferach wycieraczkowych” posła Macierewicza.
Bo przecież Putin nie mógł tolerować w świecie istnienia tak niebezpiecznego profety, który wszystko zobaczył jasno i wprzód w swym patriotyczno-mistycznym uniesieniu! My zaś, jako liberalne „ślepe lemingi”, dowiadujemy się o sobie, że byliśmy – jak zawsze zresztą – tylko idiotami, którzy zawierzyli Putinowi i jego pokojowym pozorom, dając się wodzić na pasku mirażom „międzynarodowej współpracy”, podczas gdy od początku trzeba było zdać sobie sprawę, że katastrofa w Smoleńsku to akt rosyjskiej agresji, zdradzający imperialne zakusy Rosji – a jeśli już nie sama katastrofa (to frakcja „umiarkowana”), to z pewnością wszystko, co po niej nastąpiło: celowa dezinformacja, „upokarzanie” polskiej strony obraźliwymi raportami Anodiny oraz uparte niezwracanie świętej relikwii, czyli wraku.
Człowiek myśli, że już niewiele może go z tej strony zaskoczyć, a tu proszę, ja znów nie posiadam się ze zdumienia.
Oni – to znaczy, prawicowi publicyści – naprawdę mają nas za idiotów.
Być może, że w typowy dla siebie resentymentalno-rekacyjny sposób po prostu odpłacają nam pięknym za nadobne, ale tym razem ostro przegięli. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek z tak zwanej nie-prawicowej strony – od premiera Tuska począwszy, a na Krytyce Politycznej kończąc – pałał kiedykolwiek entuzjazmem dla Putinowskiej Rosji, czy w ogóle przejawiał jakieś rusofilskie skłonności. Jeśli już, to wiele z takich zachwytów dało się odnaleźć właśnie po prawicy, którą nieraz kusiło przyciąganie Konserwatywnego Bieguna Świata i jego eurofobiczno-antyliberalnej wersji „demokracji suwerennej”. Czy chodzi więc o to, że polski rząd nie wypowiedział Rosji wojny, która w sytuacji posmoleńskiej byłaby jedynym honorowym rozwiązaniem?
Sądząc po tym, jak Jarosław Kaczyński skomentował dyplomatyczne osiągnięcie Radka Sikorskiego, oskarżając go o sprzyjanie „mordercy Janukowyczowi” (zamieniając bierne you’re all be dead w niepokojąco czynne we will kill you), to chyba tak: jak zawsze, chodzi tylko o to, by skompromitować wszelką dyplomację i ponad nią postawić otwartą walkę. Dyplomacja wszak to domena lemingów, „ostatnich ludzi” i tchórzy. Wedle prawicy dyplomacja nie tylko nie jest istotą polityki, ale jej zaprzeczeniem: sednem polityczności pozostaje wojna, konflikt, nieprzejednany Schmitteański podział na przyjaciół i wrogów
Jeśli to jest ta „głupota obozu rządzącego”, którą dziś demaskuje „smutny triumf” zmarłego (poległego!) tragicznie prezydenta – to podpisuję się pod nią obiema rękami. Ta prorocza wizja, którą prawicowa egzaltacja przypisuje geniuszowi Lecha Kaczyńskiego, nie jest bynajmniej niczym szczególnie ezoterycznym. Mam wręcz wrażenie, że była i jest wiedzą, jaką posiada każdy w miarę przytomny obywatel tego kraju: tak, Rosja Putinowska jest szalenie niebezpieczna, bo opiera się na wciąż podtrzymywanych iluzjach wielkiego imperium; ależ tak, gdyby tylko nadarzyła się okazja, Putin łyknąłby z powrotem nie tylko Osetię (co zrobił), ale i Krym, i Ukrainę, i Białoruś, i Bałty, i – co wcale niewykluczone – także nasz przywiślański kraj.
Wszyscy to wiedzą dobrze i od zawsze – ale cały sens tej wiedzy polega na tym, by Rosji tego rodzaju okazji nie dostarczać. Majdan, odrzucając dyplomatyczne rozwiązanie Sikorskiego, takiej okazji dostarczył – i teraz nie tylko Ukraina, ale i cały świat musi się zmagać z rozdrażnionym imperializmem Rosji, który objawia się natychmiast, kiedy tylko dać mu pretekst. To najoczywistsza oczywistość, do której objawienia nie potrzeba żadnej sekretnego daru proroka.
Imperialne „macki Putina” wcale zresztą nie muszą przejawiać się pod postacią bezpośredniej wojskowej interwencji. Władimir Wołkow, autor kultowej (w moim pokoleniu przynajmniej) książki pt. Montaż (w zakresie paranoi politycznej Philip K. Dick nie dorasta Wołkowowi do pięt), przypisał rosyjskiemu wywiadowi zasadę Lao-tsy: „Wygrać wojnę tak, by ani razu nie użyć broni”. I znów, nie potrzeba żadnych mistycznych wglądów do tego, by wiedzieć, że Rosjanie bardzo sprawnie utrzymują swoje strefy wpływów na starej dobrej zasadzie divide et impera, „dziel i rządź”.
We wszystkich tych krajach postkomunistycznych, gdzie udaje im się wprowadzić i podtrzymać trwały konflikt polityczny, osłabiający wydolność prodemokratycznych reform, rosyjska „macka” ma się dobrze.
Im większy chaos, tym mniejsza szansa na to, że kraj należący do niedawna do rosyjskiego dominium od tego dominium na dobre się oderwie. Klęska Pomarańczowej Rewolucji, w której skłóciły się śmiertelnie stronnictwa Juszczenki i Tymoszenko, nie była znów taka całkiem spontaniczna – i z pewnością Rosjanie nie ustaną, by tym razem skonfliktować ze sobą trzy największe partie Majdanu. Konflikt PO i PiS, który osiągnął apogeum po Smoleńsku, też nosi liczne znamiona manipulacji – przy czym nie ulega dla mnie wątpliwości, że stroną, która całkowicie tej manipulacji uległa, popadając w absolutną histerię, była właśnie prawica. Ta sama prawica, która teraz poucza nas o mądrości Lecha Kaczyńskiego, który jakże słusznie przestrzegał nas przed Rosją.
Litości, panowie. Widzicie źdźbło w oku wroga swego, a belki w swym oku nie widzicie.