„To dopiero początek tego funeralnego widowiska” – pisała Agata Bielik-Robson po katastrofie w Smoleńsku.
Artykuł pochodzi z archiwum „Dziennika Opinii” Krytyki Politycznej.
**
Już kilka razy w swojej karierze publicystycznej, przy różnych okazjach, namawiałam Polaków, by poddali się zbiorowej psychoanalizie, nigdy jednak postulat ten nie wydał mi się równie naglący, co dziś. Oczywiście, nie sposób położyć całego narodu na kozetce, a zwłaszcza tej jego najbardziej rozwierzganej części, która w tej chwili dostała zastrzyk wielkiej energii. A jest to energia wyjątkowo zła i toksyczna. Zły wiatr dmący w czarne żagle; jak mawiał Kafka, „wiejący z lodowatych rejonów śmierci“. Ten triumf Tanatosa, którym teraz upaja się polska prawica, wprost woła o psychoanalityczną interwencję.
Po kilku dniach szoku i autentycznego smutku, co mądrzejsi już trzeźwieją, widząc, co – dosłownie – się święci: śmierć się święci. Oto mail jednego z moich znajomych, z którym jeszcze w poniedziałek spierałam się co do kształtu naszej narodowej żałoby. On twierdził, że to tylko chwilowa zbiorowa psychoza, której tuman szybko opadnie, nie pozostawiając śladów w polskim życiu politycznym; fałszywe pojednanie wkrótce znów ustąpi codziennej normie politycznych sporów. Ja również sądziłam, że atmosfera pojednania, deklarowana przez media, jest całkowicie obłudna, ale że hipokryzja ta skrywa ogromną agresję strony pokrzywdzonej, która straciła „ojca“ i za chwilę zacznie poszukiwać kozła ofiarnego, na jakiego będzie można zwalić winę za tę śmierć. Obawiałam się, że nastąpi nieuchronna eskalacja martyrologii na skalę, jakiej dotąd nie widzieliśmy, gdzie „pojednanie“ zachodzi zawsze kosztem wykluczenia wroga: Polacy, owszem, zaczną się jednać, ale wyrzucając z siebie „część przeklętą“, czyli – jak to wczoraj określił jeden z prawicowych żałobników, czyniąc magiczne aluzje do śmierci Narutowicza – „morderców prezydenta“. Mówiłam, że jesteśmy w samym środku makabrycznego karnawału w stylu Rene Girarda i że wyzwolony przezeń rodzaj złej społecznej energii nie znajdzie ujścia dopóty, dopóki nie polecą głowy ofiarnych kozłów: tych, którzy Lecha Kaczyńskiego krytykowali za czasów jego nieudolnej prezydentury i których teraz girardowska czarna magia wyasygnuje na odpowiedzialnych za całą katastrofę.
Wczoraj rano mój znajomy odpisał: „Odwołuję część moich poniedziałkowych zarzutów. Wawel mnie powalił! To dopiero początek tego funeralnego widowiska. Mam wrażenie, że niektórzy chcieliby upchać nas wszystkich do wielkiego sarkofagu, zabetonować i wystawić na centralnym placu stolicy na wieczną chwałę i ku wstydowi świata. Wczoraj słuchałem audycji w publicznym radiu, gdzie jacyś faceci dosłownie szczytowali, mówiąc o narodowej tragedii, o dwustu latach niedoceniania, prześladowań, walk i klęsk. I teraz taki cud: spadł samolot i świat doceni, ukorzy się, przeprosi, przytuli, przyklęknie. To już nie polityka grobowa, to polityka z grobowca, z wnętrza megatrumny”.
Trudno o lepszy opis tego, co się dzieje, a co nazwać by należało polskim triumfem Tanatosa: cudownym spełnieniem zbiorowego popędu śmierci. Śmierć Lecha Kaczyńskiego, prezydenta, który w wyjątkowo konsekwentny sposób realizował polską tanatopolitykę, opierając ją w całości na martyrologicznej pamięci, stała się magicznym symbolem, będącym w oczach jego wyznawców pełnym uwiarygodnieniem tej strategii. Consummatum est: tragiczna śmierć Lecha Kaczyńskiego działa tu, podobnie jak ukrzyżowanie Jezusa, jako znak prawdy, nadający nowe znaczenie całej jego działalności za życia. Z czegoś nie całkiem poważnego, co raczej przypominało dziecinne pobrzękiwanie szabelką (przypomnijmy sobie, jak komicznie wyglądał Lech Kaczyński dumnie przechadzający się pod rosyjskim obstrzałem na granicy w Osetii), przekształciła się ona w święty plan, sakralną misję, której celem – jak zawsze – było uświadomienie światu, temu złemu obojętnemu światu, zajętemu tylko swoimi interesami, że Polska jest „Chrystusem narodów”. Credo quia absurdum, powiedział Tertulian a propos niezrozumiałej dla pogan śmierci Jezusa, i taka też pozostaje logika polskiego mesjanizmu, która prawdziwe wywyższenie rezerwuje tylko dla śmierci absolutnie bezsensownej. Tylko taka śmierć, która nie znajduje żadnego uzasadnienia w pragmatycznym planie świeckim i pociąga za sobą hekatombę ofiar (jak choćby wychwalana przez Lecha Kaczyńskiego wielka zbiorowa śmierć czynnych i biernych uczestników Powstania Warszawskiego), zasługuje na miano tragicznej i męczeńskiej.
Absolutna wielkość prezydenta Kaczyńskiego ujawniła się więc dopiero teraz: za sprawą jego śmierci. Otoczony tanatyczną apoteozą może wreszcie zatriumfować w chwale; on, upokarzany za życia, wywyższony po śmierci. On, za życia bezsilny wobec swoich wrogów, którzy czynili zeń postać groteskową – po śmierci przemieniony, dający nową siłę do walki swym szeregom: Gloria victiis! Komedia uwiarygodniona i zniesiona przez tragedię. Wszelka niepowaga, śmieszność i nieporadność Lecha Kaczyńskiego jako żywego prezydenta – całkowicie rozgrzeszona i unieważniona przez Kaczyńskiego jako prezydenta tragicznie zmarłego. Ostatni będą w końcu pierwszymi, a ci najbardziej znieważani ostatecznie zatriumfują; wywrotka ta, której jak najbardziej logiczną konsekwencją jest wawelska apoteoza Lecha Kaczyńskiego, należy do stałego, od wieków niezmiennego repertuaru polskiego mesjanizmu i jego wewnętrznej gry resentymentów.
Śmierć służy tu za ostateczny argument. Tak jak Jezus “udowodnił”, że jest Bogiem, umierając na krzyżu – tak Lech Kaczyński “udowodnił”, że był opatrznościowym ojcem polskiego narodu, umierając w Smoleńsku. Rzecz jasna, logika ta pozostaje zupełnie niedostępną “czarną magią” dla kogoś, kto nie wyznaje polskiego tanato-mesjanizmu. Ten z zupełnym niedowierzaniem czyta teksty publikowane w “Rzeczpospolitej”, które w całości opierają się na jej rzekomych dowodach (najbardziej kuriozalnym dokumentem jest tu artykuł Zdzisława Krasnodębskiego): “Teraz widzicie! Śmialiście się z naszego prezydenta, a on się w końcu okazał wielkim mężem stanu. Teraz musicie za to zapłacić!” To nie cytat, tylko coś w rodzaju emocjonalnej esencji, jadowicie się z tych wszystkich artykułów sączącej, ale chyba dobrze streszcza istotę tej histerycznej agresji, która w tej chwili opanowała prawicę. Wobec tej oczywistej prawdy o wielkości Lecha Kaczyńskiego, która teraz się “objawiła”, wszyscy, którzy byli złego zdania o jego prezydenturze muszą zamilknąć, ukorzyć się, a najlepiej posypać sobie głowę popiołem i umrzeć ze wstydu.
Tymczasem, raz jeszcze to powtarzam, dla ludzi w miarę trzeźwo myślących, pozostających poza kręgiem mrocznych wyziewów polskiego pseudo-mesjanizmu, nic tu się kupy nie trzyma. Kaczyński nadal pozostaje kiepskim prezydentem, a jego śmierć budzi ogromne wątpliwości natury moralnej. Bo jeśli istotnie chciał on dotrzeć do Katynia za wszelką cenę, to wówczas staje się on współodpowiedzialny za śmierć reszty pasażerów. I to rzeczywiście jest tragiczne – tyle że tragiczne po prostu, zwyczajnie, po ludzku. Bez żadnych magii, mitologii i tanich pseudo-wzniosłości.