Tym razem z wielką przyjemnością udałam się na moje doroczne roboty do Anglii: jak najdalej na protestancką Północ, jak najdalej od katolickiego Południa! Siedzę już teraz w Nottingham, w bastionie cromwellowskich konfederatów i metodystów, a więc – myślę sobie – dzielnych ludzi, którzy jako jedni z pierwszych na Wyspach przepędzili zakonników (wcześniej nieźle ich dobra łupił także Robin Hood) i kultywuję w sobie ten antykatolicki buntowniczy nastrój. I nawet noc spędzona na promie „Pride of Hull”, kursującym między Rotterdamem a Yorkshire, w ekstatycznie hałaśliwym towarzystwie byłej klasy robotniczej z angielskiej Północy, nie zdołała osłabić mojego poczucia ulgi, że oto znów będę mogła oglądać Polskę z dystansu, i tym razem przypatrywałam się rozhulanym ex-prolom z jednoznaczną czułością.
Skąd te nastroje, nietrudno zgadnąć. Nie mnie jedną ogarnęła wściekłość po tym, jak polski sejm po raz kolejny okazał się niezdolny do przegłosowania choć jednej cywilizowanej ustawy, odrzucając wszystkie, nawet te najskromniejsze, projekty związków partnerskich. Nic więc dziwnego, że mam ochotę przez chwilę pomieszkać w kraju, w którym partia konserwatywna nie ma najmniejszych kłopotów nie tylko z uznaniem par żyjących w stanie common law (to już stara sprawa), ale także małżeństw gejowskich, dzięki którym ludzie kochający inaczej mogą realizować swoje prawo do miłości zgodnie z liberalną zasadą powszechnie akceptowanego pursuit of happiness. I nic dziwnego, że dla umysłowej higieny wolę teraz posłuchać debat w londyńskim parlamencie, gdzie szczęśliwie nigdy nie znajdzie się odpowiednik Krystyny Pawłowicz czy Jacka Boguckiego.
Czy przemawia przeze mnie pogarda? Obawiam się, że w dużej mierze tak, a na dodatek w ogóle nie zamierzam tego ukrywać. Poziom argumentacji prawicy, jakiej mieliśmy okazję wysłuchać w czasie debaty sejmowej, był tak żenująco niski, że gdyby nie poczucie bezsilności, jakie ogarnia człowieka, który wie, że niestety jego losy i życie zależą od głupców, byłoby bardzo śmiesznie. Najbardziej komicznej wypowiedzi dostarczył wysłannik Solidarnej Polski, wspomniany już Jacek Bogucki, który swoją krytykę związku partnerskiego jako sprzecznego z naturą poparł imponującą wiedzą przyrodniczą, mówiąc: „Są gatunki zwierząt, które żyją w parach, są gatunki, które żyją w stadach, ale nie słyszałem o dwóch łabędziach, dwóch pingwinach czy dwóch kangurach żyjących w parze”.
Może Jacek Bogucki nie słyszał, ale kto, co nieco wie i jeszcze przeczytał, to słyszał, że owszem, istnieje homoseksualizm w naturze – właśnie w tej uwielbianej przez naszą prawicę naturze, która w jej mniemaniu nigdy żadnych świństw się nie dopuszcza, będąc czystym odzwierciedleniem prawa boskiego. Wystarczyło rzucić okiem na choćby jedną książkę Konrada Lorenza, który wszędzie pisze o swoich ulubionych gęsiach, a już prawie w każdej swojej książce przytacza wielce skomplikowaną historię miłosną, jaka zawiązała się między dwoma gąsiorami w obserwowanym przez niego stadzie. Pawełek i Schneerot tak się kochali, że ich „żony” (bo też je mieli) musiały podszywać się pod jednego albo drugiego, żeby w ogóle do czegoś doszło. Dwa gąsiory, Pawełek i Schneerot, gdyby tylko mogły, uprawiałyby do końca życia samą tylko „jałową miłość”, absolutnie szczęśliwe w swej bezproduktywności, w czym od czasu do czasu przeszkadzały im jedynie sfrustrowane partnerki (jedna z nich w końcu na dobre odeszła do innego). Kto raz przeczytał Lorenza, a mnie się to szczęśliwie przydarzyło już w liceum, ten nie będzie już tak ochoczo zawierzał konserwatywnej „mądrości natury”, bo w tej rzeczywistej naturze każda ludzka „perwersja”, niestrudzenie tropiona przez naszych katolików jako „przeciwnaturalna”, znajduje swoje wdzięczne odzwierciedlenie. W istocie opowieści Lorenza o gęsich spiskach, miłostkach i obyczajach erotycznych w swej perwersyjnej komplikacji w niczym nie ustępują Sodomie i Gomorze Prousta, który opisuje tam, z równie etologicznym zacięciem, rozmaite kombinacje międzypłciowe paryskiej socjety. Jeśli patrzeć na nią jako na wzorzec zachowań seksualnych, natura jest więc tak samo zdrowa, albo tak samo zepsuta, jak człowiek.
Jestem dziś, jak już anonsowałam, w dość wisielczo-bluźnierczym nastroju, więc pociągnę mój antykatolicki wątek i ośmielę się zauważyć, że w kwestii wzorca zachowań seksualnych Trójca Święta, najwyższy dogmat teologii katolickiej, też nie radzi sobie najlepiej. Nie ja wymyśliłam ten dziwaczny koncept, by stworzyć tak zwaną „teologię rodziny” w oparciu o schemat trynitarny (robił to już Hans Urs von Balthasar, a za nim Jan Paweł II), więc nie na mnie spada odpowiedzialność za ukryty w niej absurd, którego – nie rozumiem tego po dziś dzień – żaden katolik jakoś nie dostrzega. Tymczasem nie trzeba wielkiej ekwilibrystyki umysłowej, by zobaczyć, że jeśli relacje między trzema osobami Trójcy coś usprawiedliwiają albo fundują w sferze ludzkich relacji miłosno-erotycznych (a takie jest właśnie założenie tej osobliwej teologii Erosa), to z pewnością nie „normalny” związek między mężczyzną a kobietą, bo tego akurat w ogóle tam nie ma. Znajdzie się tam, podobnie jak i w naturze, uzasadnienie wszelkiej „perwersji” – kazirodztwa, masturbacji, a na koniec relacji homoseksualnej – ale nie tego, co prawicowi katolicy wciąż podsuwają nam pod nos jako wzór samego zdrowia, czyli heteroseksualne, nastawione na prokreację małżeństwo.
Myślicie sobie, że bluźnię? Wcale nie. Zupełnie nie tak dawno na moim wydziale teologicznym w Nottingham wysłuchałam pasjonującego wykładu młodego kleryka anglikańskiego, który teologię trynitarną z całą powagą wykorzystał do tego, by wykazać pełnoprawność „jałowych” i „bezpłodnych” związków gejowskich. Więcej jeszcze, idąc bezkopromisowo za trynitarną logiką, posunął się do tego, by udowodnić wręcz ich wyższość. Zaznaczył też, że odpryskiem tej logiki w dogmatyce Kościoła katolickiego jest choćby wiara w wyższą naturę celibatu, czyli bezżennego życia kapłana. Tymczasem katolicy typu Boguckiego czy Pawłowicz, gdyby przez moment pomyśleli, musieliby chyba uznać celibat za szczyt perwersji przeciwnej naturze. Bo też w ich przypadku powoływanie się na jakiekolwiek prawa – boskie czy naturalne – jest po prostu przykrywką najzwyklejszej ignorancji.