Kiedy pisałam swój ostatni felieton O uwewnętrznieniu, spodziewałam się polemiki, ale jednak to, co się wydarzyło, przekroczyło moje oczekiwania. Już dawno nie miałam poczucia aż takiego nieporozumienia, choć z drugiej strony przesłanie, jakie popłynęło ze wszystkich krytyk mojego tekstu, było nadzwyczaj wprost jasne: feminizm w Polsce jest w opałach, więc nie można pod jego adresem zgłaszać żadnych najmniejszych nawet zastrzeżeń, bo w ten sposób dostarcza się tylko argumentu wrogom. I choć cała moja interwencja była właśnie na ten temat – jak nie dostarczać łatwej satysfakcji wrogom – to natychmiast została przeinaczona dokładnie nie w zgodzie z jej intencją. Coś, co miało być drobną krytyką wewnętrzną, zostało natychmiast odebrane jako krytyka zewnętrzna: napisana z pozycji antyfeministki, która uważa wszystkie akcje polskiego feminizmu za „obciachowe” i z poczuciem wyższości trzyma się z dala od „skandalizujących sufrażystek”. Zostałam też przy okazji zlustrowana na okoliczność moich niegdysiejszych wypowiedzi w „Res Publice Nowej” i „Życiu z Kropką”, gdzie już raz podjęłam ten temat. Jednym słowem, cała ta „dyskusja” poszła natychmiast po linii dobrze znanej logiki „wroga wewnętrznego”, który po akcie „dania oporu”, staje się natychmiast wrogiem zewnętrznym. Proste? Proste – a przez to jakże przyjemne.
Kinga Dunin przedstawiła mnie jako ofiarę patriarchalnej hegemonii w tonie odkrycia, gdy tymczasem ja sama tak właśnie przedstawiłam się w moim tekście, którego z nadmiaru emocji nikt chyba nie przeczytał uważnie. Wielu internautów zarzuciło mi natychmiast, że stawiam się ponad zasadą uwewnętrznienia, imputując ją tylko „obciachowym” feministkom, tym samym celowo je upokarzając. Nic z tych rzeczy. Napisałam tam wyraźnie, że sama uległam wewnętrznie niejednemu bolesnemu stereotypowi, ale że w związku z tym moja strategia walki z hegemonią jest inna. Sieć hegemoniczna to wielki i skomplikowany mechanizm, który ma to do siebie, że każdy protest potrafi obrócić na swoją korzyść, potwierdzając się a rebours. Nie wierzę więc w taktykę polegającą na przejmowaniu nieżyczliwych stereotypów po to, by je ironicznie podważyć i zdekonstruować. Tak się to oficjalnie w radykalnej polityce nazywa, ale mnie skuteczność tych praktyk po prostu nie przekonuje. Co nie znaczy, że, jak sugerują moi polemiści, każę kobietom siedzieć cicho w domu albo urządzać demonstracje w przebraniu z habitów, bo to zadowoliłoby moralną większość. Ale ja chyba powiedziałam wyraźnie, że o żadne zadowalanie moralnej większości mi nie chodzi. Przeciwnie, chodziło mi – powtórzę to raz jeszcze – o takie działania, które nigdy nie dają wrogowi łatwej satysfakcji, czyli kolejnej okazji do wyklepania o feministkach tego samego, co już milion razy mogły usłyszeć od Samuela Pereiry bądź Krystyny Pawłowicz (swoją drogą, przykład z tym pierwszym w polemice Agnieszki Ziółkowskiej jest wyjątkowo nietrafiony), a czego chyba usłyszeć więcej nie chcą. Bo zakładam, że także im zależy na wyjściu z syndromu zaciętej płyty. Ale może właśnie im nie zależy, może chcą tkwić w tym powtórzeniu na zawsze?
W tym sęk właśnie, że nic się nie zmienia. Od lat słyszę to samo. I od lat czytam to samo pod swoim własnym adresem: że jestem zrobioną przez patriarchat grzeczną dziewczynką, która nosi spódniczki i nóżki trzyma razem, i trzęsie się przed męskimi autorytetami. I że wstydzę się moich radykalnych „sióstr”, które przecież za mnie walczą, podczas gdy ja – jak pasażer na gapę – spijam miód wywalczonej przez nich emancypacji. I że Jaś Kapela zrobił jednym gestem więcej dla ruchu, niż ja przez całe swoje nędzne, tchórzliwe życie. Nigdy nie było (nie jest i nie będzie!) moim zamiarem antagonizowanie Jasia Kapeli, który akurat jako mężczyzna stereotypu szmaty w ogóle uwewnętrznić i nie mógł, i nie musiał, więc nie bardzo wiem, dlaczego to wokół jego postaci Kinga osnuła swoją replikę. Rozumiem, że chodziło o taki gest: bliższy mi męski feminista niż kobieta nie-feministka! Niech będzie. Ja jednak głęboko uwewnętrzniłam patriarchalny obraz szmaty i właśnie dlatego nie chcę, nie potrafię, nie mogę go uzewnętrzniać, bo sprawia mi to zbyt wielki ból.
Oczywiście, pytanie – co ty zrobiłaś dla ruchu? – nadal pozostaje. Zdaniem Kingi Dunin nic. Nie mnie to oceniać, ale jednak wydaje mi się, że mam na tym polu pewne drobne osiągnięcia, w których realizuje swoją walenrodyczną strategię walki z hegemonią. Od lat namawiam moje studentki i doktorantki, by porzuciły swoją depresyjną bierność na rzecz spekulatywnej odwagi, która w naszej kulturze chłopcom przychodzi znacznie naturalniej. Kiedy niektórym z nich to się w końcu udaje i rozkwitają intelektualnie, czuję, że moja misja ma sens. Dla Kingi Dunin na zawsze pozostanę tylko ugrzecznioną imitatorką męskiego dyskursu, ale moje uczennice wiedzą, że w istocie daję im swobodę, której dotąd sobie odmawiały, ulegając, mniej lub bardziej świadomie, presji uwewnętrznienia („filozofia nie jest dla miłych pań”, jak mawiał jeden z naszych światłych warszawskich profesorów).
I to by było na tyle. Powiem szczerze, że trochę nie chce mi się więcej pisać. Trudno jest pisać, kiedy ręce opadają.