Filozofia nie uczy przystosowania. Zachęcanie studentów, by uczyli się filozofii, bo pomoże im to w biznesie, jest obłudne.
Jako sygnatariuszka listu w obronie filozofii w szkołach i uniwersytetach nie chciałabym, by dyskusja, jaką list ten wywołał, zbyt szybko ucichła – stąd mój dzisiejszy felieton, w którym zamierzam wykorzystać forum Krytyki Politycznej do promocji mojej umiłowanej dyscypliny oraz zawodu wyuczonego. W tej chwili zresztą Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego szykuje się do spotkania z autorami i sygnatariuszami listu, więc jest nadzieja, że coś z tej inicjatywy wyniknie. A jest to inicjatywa ważna, bo zgadzam się z główną tezą podpisanego przeze mnie listu otwartego – że bez filozofii nie ma krytycznego myślenia. A bez zdolności do krytycznego myślenia społeczeństwo zamienia się w posłuszną masę niewolników, pogrążąną w, jak to nazywał Kant, „dogmatycznej drzemce”.
Niekiedy się z niej wybudza, ale wtedy brakuje jej języka – i z masy posłusznych niewolników staje się co najwyżej masą bezradnie „oburzonych”.
O tym, że filozofia, choćby w pigułce, jest człowiekowi nowoczesnemu bezwzględnie potrzebna, przekonałam się, obserwując właśnie bezradność ruchu „oburzonych”. Już dobre trzy dekady temu, Alasdair MacIntyre w Dziedzictwie cnoty (co stanowi dość mylące, bo budzące niepotrzebnie pruderyjne skojarzenia, tłumaczenie After Virtue) przestrzegał przed dyskursywnym wtórnym analfabetyzmem późnonowożytnej kultury. Typowy egzemplarz naszej epoki posługuje się przede wszystkim afektami, co wyraża się w endemicznym zwrocie I feel that…, które poprzedza niemal każdą opinię. Moi studenci w Nottingham, nawet kiedy dyskutują zawiłości teologicznych doktryn, też opatrują każdą swoją wypowiedź miękkim i subiektywnym I feel that… i milkną porażeni, kiedy ja się ich pytam: „To w końcu wiesz czy tylko czujesz?”. Patrzą się na mnie wtedy smutno i karcąco, bo pytanie to zawiera w sobie przemoc; pytając się o wiedzę, domagam się stanowczości i wzięcia odpowiedzialności za stwierdzenie, które oni woleliby wypowiedzieć w wersji modalnej, niepewnej i zawieszonej.
Przysłuchiwanie się protestującym na Wall Street jest mniej więcej taką samą męką dla umysłu: unurzani w afektach po szyję, niezdolni do wyrazistej artykulacji, zapętleni w miękkich formułach w stylu „no mnie się wydaje, że…”, „czuję, że…” i „odnoszę wrażenie, że…”, są w stanie tylko tupnąć nóżką jak rozeźlone dzieci. Są oburzeni – i tyle. Ich wątłe afekty, które zastąpiły twarde poglądy, nie są nawet w stanie urosnąć do rozmiarów pasji, która mogłaby zasilić jakąś ukierunkowaną polityczną robotę. Po raz kolejny więc potwierdza się diagnoza pierwotnie wypowiedziana przez Spinozę (bo na nim bazuje MacIntyre): afekty to najniższy stan mentalny, naznaczony biernością i lenistwem. Do tego, by stać się aktywnym, nie wystarczy, by afekt wypowiedzieć, czy raczej bezradnie wybełkotać: trzeba wyrobić w sobie twarde centrum oporu wobec rzeczywistości. A tego zrobić nie sposób, kiedy nie ma języka, w jakim opór ten mógłby się prawdziwie wypowiedzieć; kiedy „za oknem ni chuja idei“ (jak mawiał nasz wieszcz, Marcin Świetlicki) i jedyny dostępny język to idiom adaptacji, który podsuwa prostą alternatywę: albo przeżywasz w tym świecie, albo giniesz. No, może jeszcze – albo kończysz jako „oburzony“.
Tylko zatem filozofia z jej wielością rozmaitych języków i słowników, tworzonych przez głodną poznania i rozumienia ludzkość od ponad dwóch mileniów, potrafi nas uchronić przed „hańbą adaptacji”. Ten piękny i groźny termin ukuł Teodor Adorno w Minima moralia, książeczce napisanej pod koniec lat czterdziestych, a dotkliwiej aktualnej od jakiejkolwiek dzisiejszej „naukowej” analizy socjoekonomicznej. Minima moralia noszą podtytuł „refleksje z poharatanego życia” – i już choćby ze względu na to szczere wyznanie powinny stać się lekturą obowiązkową każdego polskiego licealisty, któremu z takim właśnie życiem poharatanym z pewnością przyjdzie się zmagać. Adorno, współtwórca teorii krytycznej, ostatniej forpoczty zachodniego oświecenia, przewiduje w swojej profetycznej wizji nastanie opresyjnej monokultury, w której panować będzie tylko jeden język, skazujący nas wszystkich na „hańbę adaptacji”: hańbę niewolniczego przystosowania do społecznej zasady rzeczywistości, przyjmowanej bez protestu i szemrania.
Dziś tym dominującym językiem neoliberalnej monokultury jest idiom zysku i strat – i nic dziwnego, że na list w obronie filozofii natychmiast odezwał się nasz naczelny strażnik ładu, Tomasz Wróblewski, który wyśmiał sentymentalne intencje sygnatariuszy, twierdząc, że tylko rynkowy mechanizm rentowności jest jedynym źródłem twórczej innowacji, a nie jakieś tam filozoficzne mrzonki nieprzystosowanych. Replika Wróblewskiego, który najchętniej chyba pozamykałby wszystkie wydziały humanistyczne, emanuje wprost pogardą dla myślenia, które nie chce poddać się redukcji do homo economicus. W darwinowskim porządku nieoliberalnej monokultury nieprzystosowanym zgotowano tylko jeden los: wypadnięcia, zatraty, nieporadnego oburzenia.
Pamiętam, jak na Uniwersytecie w Chicago poznałam bardzo zdolnego doktora angielskiej filologii, któremu wróżono dużą karierę. Ku mojemu zdziwieniu, powiedział mi kiedyś, że pomimo tych wszystkich uniwersyteckich zaszczytów, jakimi darzy go wspólnota kampusowa, dla swojej rodziny – prostych mieszczan z Midwestu – „mógłby być równie dobrze martwy“. Martwy! Martwy, bo nie zrobił wielkiego majątku, a jedynie jakąś tam karierę w dziedzinie współczesnej komparatystyki! To był głos-cios realnej ofiary neoliberalnej monokultury, która nigdy nie nauczyła się żadnego innego języka i dla której język ten z pewnością nie stanowi jednej z ludzkich konwencji, lecz przylega ściśle do samej natury. Ktoś, kto nie chce bądź nie potrafi się do tego idiomu przystosować, po prostu wylatuje i wymazuje się z istnienia – jakby go nigdy nie było.
Do tego właśnie niezbędnie potrzebna nam jest edukacja filozoficzna – by skutecznie opierać się myśleniu w kategoriach natury i prawa naturalnego.
Tymczasem polska opinia publiczna atakowana jest „argumentem z natury“ z dwóch stron, z których obie mają pretensje do słownikowego monopolu: to, rzecz jasna, post-Balcerowiczowski neoliberalizm, któremu prawa ekonomii wydają się równie niezmienne, co prawa fizykalne – oraz Kościół, który prawem natury szafuje nad wyraz szczodrze, cofając nas, ludzi bądź co bądź nowożytnych, z powrotem do doktryny Tomasza, a właściwie aż do Arystotelesa.
Obywatel filozoficznie niewykształcony staje zwykle bezbronny wobec szantażu, jakim jest „argument z natury”. Co bowiem począć z autorytetem najwyższej konieczności, który z samej swojej definicji pozostaje nienaruszalny przez ludzką wolę? Jak można kłócić się z kamieniem, który rzucony spada, a nie leci do góry? Tak właśnie rozumował Arystoteles, którego argumentom z natury zawdzięczamy niewzruszenie hierarchiczny obraz świata, stanowiący natchnienie wszystkich wizji konserwatywnych: tak samo, jak nie ma sensu oponować wobec kamienia, którego natura każe mu spadać na ziemię – tak też nie ma sensu opierać się prawu naturalnemu, które każdą kobietę przeznacza na rodzicielkę, a każdego nie-Greka na potencjalnego niewolnika. W arystotelesowskim świecie kamienie, dzieci, kobiety i niewolnicy (nie-Grecy) głosu nie mają ex naturae – i taki też obraz milczącego posłuszeństwa chcą nam dziś wmówić kościelni hierarchowie, przedstawiając każdą próbę oderwania się od szantażu natury, każdą próbę emancypacji od rzekomych przyrodniczych konieczności, jako „bolszewizm“ (vide Ksiądz Oko; swoją drogą, o ekscesach dyskursywnych tego duchownego można by napisać drugą Historię Oka, jeszcze lepszą od Bataille’owskiego oryginału). W ten sposób cała nowoczesność ze swoim antynaturalistycznym projektem emancypacyjnym zostaje unieważniona jako nieodpowiedzialny bolszewicki eksperyment – i oto nagle, u progu trzeciego milenium, znajdujemy się znów w świecie średniowiecznej communitas christiana. Dlatego też pytanie, które w swoim felietonie zadał Cezary Michalski, dopytując się, czy aby na pewno sygnatariusze listu wywodzący się z prawej, narodowo-katolickiej strony chcą powrotu filozofii do szkół, było jak najbardziej zasadne. Z pewością ich intencją było dołożyć PO-wiackiemu ministerstwu, ale czy naprawdę chcieliby młodzieży wychowanej w filozoficznym duchu krytycznym, zdolnej w kilku ruchach obalić kościelny argumentum ex naturae? Watpię.
Obywatel bez minimalnej zdolności filozoficznej erystyki stanie też bezbronny wobec ekonomicznego eksperta, który wytłumaczy mu, że żadne jego ludzkie roszczenie nie ma i z definicji nie może mieć wpływu na losy gospodarki, ponieważ rządzi się ona swoimi naturalnymi prawami, „niespisanymi ludzką ręką”. Może więc sobie protestować i się oburzać, ale z takim samy skutkiem mógłby kłocić się z kamieniem albo perswadować wulkanowi, by ten raczył nie wybuchać. A oni, eksperci, przecież tylko tu sprzątają – a nawet nie to, nawet nie potrafią posprzątać, po prostu przyglądają się rozpętanym żywiołom globalnego kapitalizmu, wewnętrznie przekonani, że okopali się na bezpiecznych posadkach, których żywioł nie ruszy. Ich pełen satysfakcji spokój przypomina więc obraz, jaki często przywołuje Kant, by zilustrować swój mizantropijny brak wiary w ludzkość: nic – podobno – nie sprawia nam takiej radochy, jak przyglądanie się katastrofie z niezagrożonej pozycji. W ten sposób ekonomiczni eksperci, ciepło okutani w rozmaitych neoliberalnych think-tankach, patrzą z zadowoleniem, jak na rozszalałym morzu tonie statek głupców, czyli tych, którzy tracą energię na jałowe narzekanie.
Jeśli więc nie wprowadzimy filozofii do szkół i na uniwersytety; jeśli nie będziemy zachęcać młodych do filozoficznych łamigłówek i nie obudzimy w nich zmysłu zdziwienia światem, który naturalnie przeradza się w postawę krytyczną – to już wkrótce dochowamy się nowej ludzkiej hybrydy w postaci syntezy kato-neoliberalnej.
To zresztą już się dzieje: dwa typy naturalizmu, ekonomiczny i religijny, idą ze sobą ręka w rękę, wytwarzając nową integralną formę fundamentalizmu.
Fundamentalizm ma to do siebie, że się nigdy niczemu nie dziwi; zamiast bezpłodnych salonowych deliberacji woli proste programy oparte na niewzruszalnych prawdach, które pozwalają mu z łatwością zaadaptować się do danej zasady rzeczywistości. Nie ma to większego znaczenia, że w ten sposób człowiek zamienia się w plujący dogmatami automat; jedyne, co się liczy, to wygrana w świecie darwinowskiej natury, do której fundamentalizm religijno-ekonomiczny wydaje się dziś najlepiej przystosowany.
Trzeba więc powiedzieć sobie jasno: filozofia nie uczy przystosowania, wręcz przeciwnie. Wszelkie próby zachęcania studentów, by uczyli się filozofii, bo pomoże im to w biznesie (były i takie, zapewniam Was), są z góry skazane na niepowodzenie jako fałszywe i obłudne. Filozofia jest po to, by uniknąć „hańby adaptacji“ – i tylko taka warta jest propagowania.
Czytaj także:
Maciej Gdula, Gorzej niż dziadostwo
Bez filozofii uniwersytet to zawodówka dla stażystów. List otwarty