„Prawdziwa lewica” ma swojego głównego wroga właśnie w liberalnym centrum, a nie na populistycznej prawicy.
Trudno wyobrazić sobie lepszy prezent polemiczny niż replikę, w której oponent potwierdza wszystkie tezy krytyczne, jakie się pod jego adresem zgłosiło. Barbara Brzezicka, członkini Rady Krajowej Partii Razem, zrobiła mi taki prezent i wypada mi tylko z tego powodu podziękować.
Ostatni tekst Jana Sowy w „Gazecie Wyborczej”, choć niezwiązany bezpośrednio z naszą polemiką, też dobrze służy rozjaśnieniu wszystkich spornych wątków. Pomimo typowego nieuniknionego zalewu konfuzji, frustracji, agresji i całkowicie sprzecznych pseudo-argumentów, jaki wydał się z siebie gniew internetu (nie ma wątpliwości, że soczysty hejt po lewej stronie to bynajmniej nie mit), rezultat jest koniec końców raczej pozytywny.
Choć więc dowiedziałam się o sobie, że jestem: nieukiem, który nawet nie potrafi przeczytać programu partii Razem; intrygantką i kłamczuchą, która prowadzi akcję dywersyjną; ignorantką uprawiającą „ziemkiewiczowski risercz” (to, swoją drogą, dobre); pseudo-mesjańską hipokrytką, która skrycie przerabia Derridę na Fukuyamę; członkinią elity kompradorskiej wyzyskującej Polskę; oraz przebrzmiałą paseistką (czy też raczej, po prostu, starą babą, która straszy komuną, bo nic innego nie ma do powiedzenia) – to jednocześnie też, ku mojej satysfakcji, utwierdziłam się w przekonaniu, że jednak miałam rację, postulując podział pracy. Z całej tej masy sound and fury wynika bowiem dobitnie, że obie strony – ta, którą można określić jako liberalno-lewicową i ta młodo-lewicowa, którą reprezentuje Razem – raczej się nie dogadają.
Nie dogadają się, bo kością sporu okazuje się właśnie „liberalne centrum” albo „liberalne minimum”: podczas gdy dla tej pierwszej grupy jest to absolutny warunek konieczny dobrze funkcjonującej demokracji, dla tej drugiej to jedynie hamulec, albo wręcz przeszkoda na drodze formułowania prawdziwie śmiałych politycznych planów.
Barbara Brzezicka zbywa więc mój „program”, w istocie nawet nie zasługujący na to miano, jako „oparty o liberalne wartości (będące zdaniem autorki warunkiem sine qua non demokracji), socjalny, ale niezbyt radykalnie, żeby przypadkiem nie zniechęcić drogocennego mieszczaństwa, głoszący prosty, czarno-biały przekaz przy jednoczesnej miałkości ideowej (którą by może można uzna za odpowiednią dozę centryzmu)”. Ważne w nim też, by „nie krytykował III RP, bo to przecież może obudzi tę straszą «upiorną zjawę» PRL”.
Gdyby nie złośliwe uproszczenia, jakie opis ten zawiera, można by go uznać za właściwy. Istotnie, uważam, że polska myśl socjaldemokratyczna powinna być wsparta na liberalnym fundamencie, powinna dążyć do przekonania do siebie wielkomiejskiej klasy średniej i powinna mieć jednoznacznie krytyczny stosunek do PRL-u jako formacji fundamentalnie nieliberalnej. A czy to jest przekaz czarno-biały albo miałki? Barbara Brzezicka wciąż zarzuca mi proste myślenie dychotomiczne, ale sam tekst, na który odpowiadała, taki nie był: w końcu wskazywałam w nim na istnienie owego „drogocennego mieszczaństwa”, które w niemałym stopniu udzieliło wstępnego poparcia partii Razem, co by właśnie wskazywało na jego gotowość do wyborów socjaldemokratycznych, na zmianę w samym kształcie polskiego liberalnego centrum albo liberalnego konsensu, jaki utworzył się po roku ’89 i który faktycznie – tu się zgadzamy – dotąd premiował głównie rozwiązania neoliberalne gospodarczo.
Co do miałkości, zwłaszcza na polskim gruncie, to też bym zapolemizowała: może tak jest z perspektywy zachodniego kampusu, gdzie wykluwają się nowe ekscytujące projekty lewicy radykalnej, ale nie z perspektywy polskiej rzeczywistości, gdzie nawet najbardziej podstawowe idee emancypacyjne napotykają na uparty społeczny opór. Dużą dozę racji mają więc ci krytycy Razem (a sądząc po moim, wcale nie tak „ziemkiewiczowskim”, riserczu rozmaitych komentarzy z ostatnich tygodni, jest ich sporo), twierdząc, że jest to partia wymyślona w akademickiej próbówce, dla której trudna polska lokalność jest tylko akcydensem, czyli przypadłością, jaką prędzej czy później uda się wcisnąć w schemat uniwersalny, gdzie nie będzie już ani Polaka ani Greka (co potwierdzałoby obawę/nadzieję, że Razem to po prostu wariant Syrizy, wyrażaną przez licznych internautów, za i przeciw).
Ani więc to takie czarno-białe, ani takie miałkie; ani takie dychotomiczne, ani takie nierelewantne. Jeśli jednak gdzieś widzę uparte „dychotomie”, to po stronie zwolenników Razem, którzy namierzają swojego głównego wroga w liberalnym centrum, w ich opinii niereformowalnie konserwatywnym. Jeden z nich pisze: „Liberalne centrum w postaci XIX-wiecznej popiera TTIP. No i liberalne jest tylko w kwestiach ekonomicznych, ale w innych kwestiach, jak prawa LGTB, jest konserwatywne (i PO i Petru)”. Wtóruje mu Jan Sowa, zbywając całą działalność KOD-u jako z gruntu konserwatywny „ruch moralny”, po którym nie można się spodziewać żadnej porządnej „pracy politycznej”: „Masowy zryw w obronie najważniejszych wartości pod sztandarami KOD uważam za wyraz raczej moralnej paniki niż krytyczny ruch polityczny, bo zbyt rzadko towarzyszy mu systemowa, strukturalna i długookresowa analiza takich właśnie problemów.” Oto właśnie ten dogmat, bezdyskusyjnie przyjęty przez partię Razem, który odsuwa od niej tę część wielkomiejskiej inteligencji i mieszczaństwa, dziś broniącą liberalnego minimum, która jeszcze niedawno za Razem głosowała.
Dogmat ten nie ma mocnego wsparcia w faktach (naprawdę JEST taka grupa, która głosowała na Razem i która życzyłaby sobie, by Razem poparło KOD, i to, sądząc po głosach z internetu, dość liczna) – ale wcale nie jest wyrazem ślepoty. Przeciwnie, jest potrzebny jako element przemyślanej strategii, do której należy przede wszystkim rozbicie tej iluzyjnej zbitki, jaką jest tak zwana „lewica liberalna”. Zdaniem tej nie-miałkiej, radykalnej młodo-lewicy „lewica liberalna” to sprzeczność w pojęciu: byt niemożliwy, który wobec ogniowej próby rzeczywistości zawsze rozpada się na dwa wrogie sobie elementy. Koniec końców bowiem, jest się albo lewicowcem – albo liberałem. Wszelkie koniunkcje to już raz na zawsze skompromitowane ułudy Trzeciej Drogi i socjalliberalizmu, z którego Trzecia Droga wyrasta. Nawet więc tym z pozoru realnym bytom, które głosowały na Razem z liberalno-socjalnych pobudek, trzeba tę iluzję wybić z głowy.
Jak mówi Janek Sowa, ten nasz domorosły mistrz stylu a la Bertolt Brecht: wolność to może i piękna idea, ale nikt się nią nie naje. Tymczasem najeść się trzeba. Erst fressen!, ta dobitnie przez Brechta wyrażona zasada lewicowości prawdziwej, od razu oddziela ziarna od plew. Kto woli wolność – proszę bardzo, niech sobie idzie na demonstracje KOD-u, ale niech potem nie robi z siebie lewicowca. Prawdziwy lewicowiec wie, że „demokracja jeszcze nikogo nie wyprowadziła z biedy” (czasem myślę, że Jakub Dymek też się ściga w tej brechtowskiej konkurencji). Bo gdzie byli „kodziarze”, kiedy dwa miliony polskich obywateli wypadło poza konstytucyjnie gwarantowany system ubezpieczeń zdrowotnych? Z pozoru mocne pytanie – w istocie czysta demagogia. Bo gdzie był wtedy Jan Sowa? Pod sejmem? Nie. Dlaczego więc z góry zakładać, że „kodziarze” w ogóle nie myślą o sprawach socjalnych i nie dostrzegają fundamentalnych nadużyć transformacji? Dlaczego a priori przypisywać im wszystkim wolę utrzymania status quo III RP? Znów, odpowiedź jest natury dogmatycznej:
ponieważ „prawdziwa lewica” ma swojego głównego wroga właśnie w liberalnym centrum.
Nie na populistycznej prawicy, której rozdawniczym praktykom przygląda się z życzliwym zainteresowaniem (vide znowu Sowa), ale właśnie – powtarzam – w liberalnym centrum.
Wobec tak ustawionej osi sporu, krytyka, jaką Razem zgłasza pod adresem PiS-u, okazuje się – musi się okazać – drugorzędna. W moim poprzednim felietonie, za który dostało mi się pod kątem nieuctwa i ogólnej ignorancji, nie chodziło mi o oficjalne deklaracje Razem, ale raczej o to, jak rozwinie się jego polityczna strategia, którą dziś inauguruje tak wyraziste odcięcie się od liberalnego centrum. Co stanie się, kiedy Razem faktycznie pójdzie w elektorat socjalny i zacznie go „nawracać”: czy wtedy nie spuści z deklarowanego emancypacyjnego tonu? Czy, jak już się przekona, że brytyjski fenomen pt. „z angielskim gejem, angielski górnik” (też zresztą raczej jednorazowy) w Polsce nie wypali, to zacznie odpuszczać sobie język równościowy? Okej, gdybałam – ale nie tak całkiem bez uzasadnienia. W końcu Syriza, u szczytu swej masowej popularności, też naraz uderzyła w dobrze się niosący ton agresywnego nacjonalizmu, przedstawiając najazd Trojki jako nową niemiecką okupację Grecji: chwyt absolutnie w stylu naszego PiS-u.
Poza tym, kiedy czytam takie wypowiedzi, jak Barbary Brzezickiej albo Jana Sowy, nie widzę w nich na razie nic oprócz Schadenfreude, na dodatek podlanej sosem pokoleniowej rywalizacji: kopnęli wam w stolik, he, he; wasza transformacja okazała się jednym wielkim fiaskiem; dobrze wam tak. Na temat źle rozgrywanych polskich agonów międzygeneracyjnych napisano już bardzo dużo i nie chcę się tu powtarzać, ale ten, do jakiego właśnie doszło – między starymi „kodziarzami”, których założyciele działali jeszcze w Solidarności (wbrew temu, co ględzi Gowin), a młodymi „razemitami”, którzy dość mają naszych międzaczych i miałkich pomysłów na Polskę – jest chyba najwyrazistszy. I też chyba najbardziej szkodliwy. Rysuje on bowiem linię podziału, która – wbrew walecznym deklaracjom Razem – nie obiecuje sensownego sporu.
To podział między Nami (niech będzie, przyjmijmy tak na próbę) – powiedzmy, starszym pokoleniem, które jeszcze zaznało PRL-u, za nic nie chce do niego wracać i nadziei upatruje w zbliżeniu z zachodnią lewicą liberalną, nawet jeśli (a może zwłaszcza dlatego że) ta znajduje się w tej chwili w poważnym kryzysie – a Wami, młodszym pokoleniem, które PRL-u nie pamięta i chcąc nie chcąc trochę go idealizuje (ach, te roczniki statystyczne pokazujące potęgę polskiej gospodarki socjalistycznej… ach, ta butelka mleka codziennie dla szkolnej młodzieży: nie zmyślam, tylko cytuję), i ciężko doświadczone ostatnim kryzysem ekonomicznym, który stworzył masowy prekariat, uważa, że nie ma nic gorszego niż globalny kapitalizm i wszystkie jego „ekspozytury”, w tym Unia Europejska.
Ten podział wydaje mi się niedobry choćby z tego względu, że byłoby bardzo źle, gdybyśmy nie potrafili przekazać sobie nawzajem swoich argumentów: bo i my i wy mamy tu swoje mocne racje.
My wiemy mocniej, z autopsji, że polska demokracja jest bardzo kruchym ustrojem, który łatwo obalić na rzecz jakiejś formy bardziej autorytarnej, bo takie też są nadal oczekiwania dużej części społeczeństwa wychowanej jeszcze w PRL-u; wiemy też, że wszelkie osłabienie związków z liberalnym Zachodem oznacza przesunięcie Polski na Wschód, w obręb wpływów rosyjskich. Dlatego manifestacje KOD-u to nie tylko bezradny wyraz „moralnej paniki” (Sowa), która otoczyła kultem Trybunał Konstytucyjny (podczas gdy, jak powiedział Zandberg, „Z Trybunału nie ma co czynić relikwii”), lecz protest przeciw spychaniu Polski na polityczne peryferia, na wypadnięcie z centralnej gry, która wydaje się warta świeczki nawet wtedy, gdy przechodzi kryzys.
Na co Wy twierdzicie, że to właśnie pozostawanie w obrębie zachodniego kapitalizmu skazuje Polskę na wieczną prowincjonalność „neokolonialnego lokajstwa” (cytat z członka Razem, przy okazji mojego tekstu: „W tej «prozachodniej socjaldemokracji» chodzi, jak rozumiem, o gwarancje pełnego podporządkowania względem kaprysów kapitału w razie konfliktów w rodzaju greckiego. Obietnica, która zadowoliłaby antykomunistów lat 80 to obietnica, że «lewica» zgodzi się na każdą porcję zniszczeń dla zachowania ich bezpiecznego snu”.) I jest w tym pewna racja: Polska najprawdopodobniej nigdy nie dorówna gospodarczemu centrum Zachodu. Nie dlatego jednak, że sprzedało ją lokajskie PO, ale dlatego, że jest strukturalnie opóźniona jako kraj wtórnej modernizacji i takie ekonomiczne „wstawanie z kolan”, jakie marzy się młodej lewicy, po prostu nigdy tu się nie wydarzy, bo nie może (Adam Leszczyński nazywa to „polskim modernizacyjnym fatum” i tylko o tyle nie ma racji, że w tym losie nie ma nic tajemniczego).
Jest też racja w gniewie wobec globalnego kapitalizmu, który niszczy resztki urządzeń socjaldemokratycznych w krajach Zachodu. Ale czy ten „godnościowy” stosunek do Unii Europejskiej, widzianej jako potęga kolonialna, może tu cokolwiek pomóc? Nikt nie ma obecnie żadnego dobrego pomysłu na to, co zrobić z „kaprysami kapitału” (ani Hollande, ani Corbyn, ani Zandberg), dlatego też takie pogardliwe odwracanie się od Unii, która jako jedyna, mocą swoich ponadnarodowych dekretów, mogłaby coś w tej sprawie uczynić – jest po prostu zabójcze. To tylko sound and fury, wrzask i gniew (nawet jeśli po części słuszny), z którego wyniknąć może jedynie kolejna „porcja zniszczeń”.
Tu stoję i nie mogę inaczej. Jako osoba o liberalno-lewicowych poglądach nie uważam się za miałką „istotę z mgły i galarety”. Istnieję. I chyba nie ja jedna.
**Dziennik Opinii nr 39/2016 (1189)