Nie tylko Putin kłamie, bo kłamią wszyscy.
Putin ogłosił zdobycie Krymu, żeby ukryć utratę Kijowa. Jedyną legitymizacją jego władzy, jaką był w stanie zaproponować rosyjskiemu ludowi, było wyjście z gorbaczowowskiej i jelcynowskiej smuty, tracenia po kawałku dawnych sowieckich, a później już nawet rosyjskich terytoriów. Na dzisiaj (18 marca 2014) Putin ma jednak słabszą pozycję w Kijowie, niż mieli ją nawet Gorbaczow i Jelcyn za Pluszcza, Krawczuka i Kuczmy, więc musi to ukryć występując w groteskowym carskim anturażu (carowie, przynajmniej od Piotra I, również mieli w Kijowie mocniejszą pozycję, niż dziś ma ją Putin, więc jego carski anturaż też jest tylko PR-em). Proponuje zatem rosyjskiemu ludowi PR-owy tryumf na osłonięcie faktycznego końca idei ponadnarodowego imperium. Zagrywka w sam raz dla rosyjskiego ludu z prowincji, żeby wiwatował i nie patrzył. Oraz dla prawicowych apokaliptyków z Polski, żeby nie patrzyli i biegali po mediach czy warszawskich hipsterskich knajpach w udawanej panice, która im najwyraźniej sprawia przyjemność (oby tę ewidentną perwersję zastąpiło im kiedyś coś „naturalnego”).
Utrata przez Kreml Ukrainy (tak jak się to odbywa na dzisiaj i tak jak na dzisiaj jest to przez Putina i jego PR-owców obsługiwane) ostatecznie przekreśliła i pogrzebała eksperymenty z odbudową „wielonarodowego imperium pod kremlowskim berłem”. Teraz nawet w języku Putina jest już tylko „wielki naród rosyjski”, „rozproszony” i „uciśniony” przez inne narody. Np. przez naród ukraiński (jego „faszystów” i „banderowców”), który w nowym kremlowskim języku stał się „niewdzięcznikiem”, tak jak inne narody dawnego rosyjskiego, a później sowieckiego imperium. Nacjonalizm do obsługiwania słabości? Skąd my to znamy? Znamy to z Warszawy braci Kaczyńskich, znamy to z Budapesztu Orbana, znamy to z żałośnie słabej i żałośnie zależnej Litwy, której nacjonaliści „odzyskują godność” walcząc z dwujęzycznymi tabliczkami w urzędach.
Ale nie tylko Putin kłamie, bo kłamią wszyscy. Kaczyński, Brudziński, Czarnecki i legion prawicowych publicystów – kłamią, że politykę jagiellońską można prowadzić mając do dyspozycji piastowską Polskę, kraj średniej wielkości otoczony w najlepszym razie przez Unię, a w najgorszym razie przez inne małe, wredne i krótkowzroczne nacjonalizmy. Kłamią, że „wizja” Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi była dowodem na to, że dzisiejsza Polska może jagiellońską politykę prowadzić. Kłamią także Tusk i Sikorski, adresują się przecież do PO-PiS-owej publiczności, która takie kłamstewka wyssała z mlekiem matki (sam ssałem i musiałem później bardzo długo wypluwać). Kłamią, że stali się chorążymi antyputinowskiej krucjaty całego Zachodu. Muszą zatem kłamać, że Zachód wprowadził jakieś sankcję, że prawdą są deklaracje Camerona, Fabiusa i Merkel, a nie wskazówki negocjacyjne londyńskiego City, francuskie okręty desantowe Mistral testowane właśnie z udziałem oficerów rosyjskiej floty, osłaniana przez rząd w Berlinie polityka inwestycyjna niemieckich koncernów energetycznych i gazowych wymieniających się właśnie fikcyjnymi polskimi koncesjami wydobywczymi (za pomocą których w Polsce można co najwyżej zatruć studnie albo wydobyć naftę do dziesięciu tysięcy lamp Łukasiewicza) na realne koncesje syberyjskie. Kłamie też Merkel, bo interesy BASF i RWE są dla niej ważniejsze niż wywoływanie zimnej wojny na PR-owy użytek rządu w Warszawie, choćby tak rozsądnego w dozowaniu PR-u jak rząd Tuska, Sienkiewicza i Sikorskiego. Kłamią Cameron i Hague, kłamie Roland Fabius.
Właściwie powtarzając „kłamią”, ja sam popełniam anachronizm w dialektycznym świecie postpolityki funkcjonującym sobie na bezkresnym obszarze rozciągającym się pomiędzy prawdą i kłamstwem. Na tym bezkresnym obszarze cały świat eksperymentuje dziś po raz pierwszy z zupełnie nowym typem wojny, a nawet wojny światowej. Dzisiejszy świat po raz pierwszy eksperymentuje z wojną światową PR.
Żeby nie było wątpliwości, tak, zdecydowanie wolę PR-ową III wojnę światową, niż III wojną światową, w której giną ludzie. Na przykład wszyscy ludzie.
I przyglądam się z niepokojem tym miejscom, w których podkręceni, zacofani, anachroniczni idioci różnych krajów (jedni przynajmniej „użyteczni”, inni idioci tout court) mylą jeden typ wojny z drugim. Ale to widowisko napawa mnie także smutkiem. Kiedy myślę sobie, jak młody Hegel (no bo już nie stary) wierzył (wraz z młodym Schellingiem i młodym Hoelderlinem), że kiedyś, a być może wkrótce, „lud stanie się rozumnym”. I tylko „w międzyczasie” należy używać bardziej tradycyjnych, bardziej konserwatywnych, bardziej „realistycznych” metod zarządzania ludem. Takich jak tabloidy, postpolityka, PR. Tymczasem wszyscy uczestnicy III PR-owej wojny światowej, od Putina, Merkel, Camerona po Tuska, Sienkiewicza (jak zwykle dobrze i trzeźwo w udawaniu wypada), Sikorskiego… są – w sensie heglowskim, w rozumieniu heglowskiego „międzyczasu”, „zanim lud stanie się rozumny” – konserwatystami. Reprezentują prawe skrzydło Oświecenia (tak, nawet Putin ze swoim udawanym na potrzeby rosyjskiego ludu i abp. Michalika „III Rzymem zwalczającym propagandę gejowską UE” jest jedynie oświeceniową prawicą, a nie przednowoczesnym durniem, on się do takich tylko adresuje, taką wciąż mam przynajmniej nadzieję). Wszyscy oni uznali, że – jak na razie – lud to debile. W dodatku debile głosujący (nawet w Rosji jakoś tam ten lud głosuje). Trzeba zatem owym ludem, w całej jego nierozumności, zarządzać metodami PR. Podobnego zdania są pierwsze prawdziwe podmioty globalizacji, czyli globalne korporacje i globalne kościoły „zemsty Boga”. Dla mnie to jednak jest problem, gdyż lud nigdy nie stanie się rozumnym, jeśli zjednoczone globalne elity mające nieograniczone środki oddziaływania na lud pragmatycznie umówią się między sobą, że ten lud należy w nieskończoność ogłupiać. Pozbawiać go choćby resztek rozumności (w Eton za wielkie pieniądze uczyć przyszłe elity, że lud trzeba ogłupiać, a w państwowych szkołach dzieci ludu „czynić rozumnymi” coraz taniej i z coraz bardziej wątpliwym efektem).
Dlatego, jeśli jestem z jakiegokolwiek powodu smutny patrząc na zmodernizowaną, lepszą, bo PR-ową wyłącznie wersję wojny światowej, to jedynie dlatego, że w tej wojnie nie tylko nie ma żadnego silnego podmiotu lewicowego, ale nawet emancypacyjnego podmiotu w ogóle (choćby i w liberalnej czy konserwatywnej – najbardziej ostrożnej – wersji emancypacji). Lewicy nie ma jako podmiotu w tej wojnie, gdyż nostalgicy z Die Linke albo dwa pajace z „Samoobrony” i SLD grające w orkiestrze Putina (bo sądzą, że oligarchiczny kapitalizm Putina jest bardziej „postępowy” niż nieudolnie regulowany kapitalizm UE), to postacie tak samo lewicowe jak skamieliny trylobitów (w globalizacji czas płynie szybciej).
Jeśli cała dzisiejsza lewica musi albo grać w PR-owej orkiestrze Merkel, Camerona, Tuska, Sikorskiego, albo pędzić spokojne życie skamieniałych trylobitów w PR-owej orkiestrze Putina, to może naprawdę trzeba zacząć od zera? Od oświeceniowej lewicy Heinego, który pieklił się w swojej poezji na pierwsze tryumfy oświeceniowej prawicy? Od dyskursu przecież wszystko się zaczęło, nawet lewica, nawet emancypacja, nawet oświecenie. Ale do tego trzeba by mieć przynajmniej Heinego. Albo przynajmniej młodego Hegla, nie mówiąc już o młodym Marksie. Mamy takich? Żiżek sam zrezygnował z podobnych ambicji. Wybrał rolę subwersywnego (czy aby na pewno?) błazna w cynicznym cyrku oświeceniowej prawicy, która – od Kremla po szklane wieże londyńskiego City – rządzi tym światem, „tą ziemią”, na którą nie spłynął żaden Duch, a już szczególnie nie sprowadziło go tutaj bezsilne ględzenie umierającego JP2 o „cywilizacji śmierci”. Zatem Żiżek, nasz Żiżek, wybrał w tym świecie rolę błazna z „Króla Leara”. To fajna rola, ale „the fool” z „Króla Leara” nawet Heinego nie zastąpi. Nie mówiąc o młodym Heglu. Nie mówiąc o Marksie. Pracujcie chłopaki, pracujcie dziewczyny, żebym miał co cytować w swoich felietonach, choćby na miarę obietnicy, że kiedyś „lud stanie się rozumnym”. Cytowanie samych wyłącznie aforyzmów mroku, parafrazowanie wyłącznie Roberta Krasowskiego, choćby w funkcji krytycznej, już mnie trochę psychicznie wykańcza. Na razie jednak to Krasowski ma w tym świecie ostatnie słowo, gdyż wiersza „Węgrom” Zbigniewa Herberta cytować ani nawet parafrazować nie będę.