Kościół i reprezentujący go w parlamencie ludzie wykorzystują każdą okazję, aby ustawę antyaborcyjną jeszcze bardziej zaostrzyć.
Język Katarzyny Bratkowskiej nie jest moim językiem. W słynnej dyskusji o „uwewnętrznieniu” (czyli o skuteczności stosowania prowokacji w lewicowej polityce), jaka gwałtownie przetoczyła się przez Dziennik Opinii (i jego facebookowe okolice), byłem po stronie Agaty Bielik-Robson, a nie jej polemistek. A jednak, kiedy przyszło mi napisać polemikę w sprawie aborcyjnej deklaracji Katarzyny Bratkowskiej, nie jest to polemika z Katarzyną Bratkowską, ale z Dominiką Wielowieyską, która uznała, że Bratkowska swoją deklaracją „napluła” na wszystko, co jest jej bliskie, na „szczęśliwy czas spędzony w domu, kiedy razem gotujemy, razem ubieramy choinkę”, na „święta rodzinne”. Jak pisze Dominika Wielowieyska, „na to wszystko Katarzyna Bratkowska postanowiła napluć, bo ją to mierzi. Mierzi ją, że ludzie mają dzieci, że są sobie bliscy, że chcą się spotkać. Posiadanie dzieci ją brzydzi”.
Dominika Wielowieyska myli się uważając, że gest Katarzyny Bratkowskiej jest wyrazem pogardy dla niej, dla jej „rodzinnych świąt”, dla jej dzieci.
Gest Katarzyny Bratkowskiej (to już moja interpretacja, z którą niekoniecznie nawet Katarzyna Bratkowska się zgodzi) jest w dodatku „przedpolityczny”, a nawet politycznie przeciwskuteczny w dzisiejszej Polsce, gdzie panuje zdecydowanie większościowy kult „rodziny na swoim” i „rodzinnych świąt” (reakcja Dominiki Wielowieyskiej tylko to potwierdza). Widzę w tym geście raczej bezsilne „rzucanie się na druty”. Tak ten gest interpretuję, bo sam również, zamiast elegancko dyskutować, coraz częściej bezsilnie „rzucam się na druty”, kiedy przychodzi mi spierać się z dziennikarzami obozu „zemsty Boga” (to nie jest chrześcijaństwo, to nie jest religia, to ziemska pycha i władza bluźnierczo przesłonięta symbolami chrześcijaństwa) w eleganckich garniturach i limuzynach z rybką na zadzie, którzy nie rozumieją, że nie ma symetrii pomiędzy ludźmi, którzy domagają się wolności dla siebie, nie chcąc narzucać swoich poglądów i stylu życia innym, a ludźmi, którzy wyłącznie w narzucaniu swoich poglądów i swego stylu życia innym – poprzez przemoc prawa powszechnego – przeżywają swoją rzekomą ideowość i religijność, która w rzeczywistości jest wyłącznie bluźnierczą dystynkcją i pychą.
W medialnej pianie wałkującej od wczesnego rana do późnego wieczora kwestię „biskupi kontra gender”, „gender kontra biskupi”, w wywiadach niektórych polskich biskupów, którzy „spodziewają się prześladowań”, prawdziwy stosunek sił w dzisiejszej Polsce został przesłonięty do tego stopnia, że nawet Dominika Wielowieyska zagubiła proporcje. Zapomniała, że w dzisiejszej Polsce to nie Katarzyna Bratkowska (choćby mówiła po mediach rzeczy, które Dominikę Wielowieyską przerażają czy brzydzą), to nie Magdalena Środa, nie Kinga Dunin, nie Agnieszka Graff są członkiniami Zespołu Ekspertów Konferencji Episkopatu Polski ds. Bioetycznych. To nie one narzucają katolikom prawa, które wynikałyby w sposób bezpośredni z ich światopoglądu. To nie one każą katolikom czy katoliczkom „spędzać zygoty” (nowomowa prawicowej „zemsty Boga”, wspierana i propagowana przez większość polskich biskupów), nie one każą katolikom czy katoliczkom – na mocy prawa powszechnego – zawierać związki jednopłciowe. Sytuacja jest dokładnie odwrotna. To członek Zespołu Ekspertów Konferencji Episkopatu Polski ds. Bioetycznych Michał Królikowski (reprezentujący w dodatku najbardziej prawicową część polskiego Kościoła, skoro jako wiceminister sprawiedliwości rządu „liberalnej Platformy” wziął udział w publicznej nagonce na ks. Lemańskiego), przygotowuje przepisy, które jego własne poglądy, motywowane jego partykularnym wyznaniem religijnym, mają narzucać innym (ateistom, agnostykom, wyznawcom innych religii lub denominacji chrześcijaństwa, a nawet katolikom nieakceptującym każdego kolejnego ideologicznego szaleństwa swoich hierarchów) przemocą powszechnie obowiązującego prawa.
To nie Bratkowska, Graff, Środa czy Dunin narzucają katolikom czy katoliczkom obowiązek zawierania związków partnerskich (jedno lub dwupłciowych), ale poseł Jarosław Gowin, który Królikowskiego do Ministerstwa Sprawiedliwości sprowadził i dał mu do ręki sumienia Polaków, wraz z „konserwatywną większością” polskiego Sejmu odbiera prawo do zawierania najbardziej nawet ostrożnie zdefiniowanych związków partnerskich ludziom, którzy są ateistami, agnostykami, wyznawcami innych religii lub denominacji chrześcijaństwa. To Gowin, Królikowski, abp. Michalik, Marek Jurek, Tomasz Terlikowski, Stanisław Pięta, a także wpływowi i dystynktywni nowi mieszczanie z Opus Dei – są w tym kraju panami sumień Katarzyny Bratkowskiej, bo narzucili i mają zamiar narzucać dalej prawo powszechne motywowane przez ich partykularne wyznanie religijne. A nie Katarzyna Bratkowska jest panią ich sumień, niezależnie od tego, jak bardzo radykalnie czy obrazoburczo brzmiałyby jej deklaracje publiczne.
Dominika Wielowieyska jest wielkoduszna i pełna dobrej woli. Napisała zatem, że „rozważałaby, aby dopuścić aborcję z przyczyn społecznych, ale aby zgoda na nią była obwarowana odpowiednią procedurą, min. rozmową z psychologiem na temat konsekwencji aborcji”. Problem w tym, że jej „rozważania” (z którymi całkowicie się solidaryzuję), mimo że jest katoliczką, nie mają żadnego wpływu na linię jej Kościoła. Jej Kościół i reprezentujący go dziś w parlamencie ludzie uchwalający prawo powszechne, nie tylko nie zamierzają liberalizować czegokolwiek, ale z ponurą determinacją wykorzystują każdą okazję, aby już restrykcyjną ustawę antyaborcyjną jeszcze bardziej zaostrzyć. Do granic absurdu, a nawet te granice znacznie przekraczając. Dominika Wielowieyska, niezależnie od swoich dobrych intencji, nie ma na to żadnego wpływu. Podobnie jak ja nie mam na to żadnego wpływu. A jest to dla mnie smutne, bo uważałem kiedyś ustawę antyaborcyjną z 1993 roku za „kompromis”, przesunięty tak bardzo na prawo, że prawica, wówczas „moja”, nie będzie go już dopychać kolanem. Myliłem się. A ponieważ nie potrafię powstrzymać ideologicznego zapału moich dawnych kolegów, nie potrafię powstrzymać prawicowego buldoga przed dalszym zaciskaniem zębów, przed sięganiem po kolejne prawa kobiet, przed atakiem na „ideologię gender” i wychowanie seksualne w szkołach, przed atakiem na świeckość polskiej szkoły…. wobec tego nie daję sobie prawa do polemizowania z Katarzyną Bratkowską. Dopóki nie potrafię wywalczyć w tym kraju liberalnego minimum gwarantującego jej wolność, tak jak nie potrafi go wywalczyć Dominika Wielowieyska, dopóki jesteśmy całkowicie bezsilni w stosunku do prawicy i Kościoła, za których zachowanie w ten czy inny sposób współodpowiadamy,
tak długo nie mamy – moim zdaniem – prawa atakować Katarzyny Bratkowskiej, która w poczuciu bezsilności wobec zideologizowanych „wyznawców rodzinnych świąt”, dających sobie prawo do tego, by być panami jej sumienia, postanowiła „rzucić się na druty”.