Od pewnego czasu toczy się ożywiona dyskusja wokół KOD-u, obywatelskiego zaangażowania, pustki po lewicy i młodej partii Razem
Od pewnego czasu, na łamach gazetowych i tych pół publicznych, jakim jest facebook, toczy się bardzo ożywiona dyskusja wokół KOD-u, obywatelskiego zaangażowania, pustki po lewicy i młodej partii Razem, która deklaruje, że chciałaby tę pustkę zagospodarować, a jednocześnie nie ma jej tam, gdzie coś się dzieje: czyli na demonstracjach w obronie zagrożonego w Polsce demokratycznego minimum. Podstawową kwestią sporną jest pytanie, czy Razem powinno iść z KOD-owcami, czy pozostać osobno. Argumentów za dołączeniem do wspólnej akcji protestacyjnej dostarczyło już kilka głosów. Ciekawy jest tekst Adama Leszczyńskiego w „Gazecie Wyborczej”, który zarzuca Razem, że zniknąwszy z areny politycznej, jedynie pogłębia „pustkę po lewicy“.
Razem z kolei uparcie odpowiada, że ma poważne powody, by swą osobną pozycję zachować. Jakie? Przede wszystkim taki, że nie wierzy w metapolityczny, czysto obywatelski charakter KOD-owego pospolitego ruszenia – co jest klasycznym argumentem twardej lewicy, węszącej wszędzie wybór natury politycznej. W przypadku KOD-u mielibyśmy więc do czynienia z lekko tylko zawoalowanym wyborem opcji liberalnej, którą lewica kojarzy natychmiastowo z wyborem neoliberalnej drogi gospodarczej i którą równie stanowczo odrzuca. Projektując na KOD wyraźną linię polityczną, wbrew deklaracjom organizatorów, Razem dokonuje wygodnego dla siebie skrótu myślowego: nie po drodze im z KOD-em, tak samo, jak nie po drodze im z Tomaszem Lisem i Ryszardem Petru.
Diagnoza ta jest jednak mocno nieuczciwa: w końcu ta „wielkomiejska inteligencja“, która teraz tłumnie nawiedza manifestacje KOD-u, okazała się pierwszym elektoratem Razem, dzięki któremu partia zdobyła 3,6% głosów i załapała się tym samym na państwowe dofinansowanie – co w przypadku młodego lewicowego ugrupowania złożonego z „niezamożnej większości“ jest sprawą niebagatelną.
Zamiast jednak elementarnego odruchu lojalności (jeśli już nie wdzięczności), Zandberg i Zawisza, dwoje nieformalnych „przywódców” Razem, pokazało tejże „wielkomiejskiej inteligencji“ figę. Powody są dwa, równie dla niej nieprzyjemne: po pierwsze, z taką garstką ludzką wyborów się nie wygrywa (można co najwyżej wygrać dofinansowanie), a po drugie, wedle twardego klasowego rozpoznania, garstka ta należy do metropolitalnego mieszczaństwa, które z definicji nie jest lewicowe i prędzej czy później, ze względu na swoje przywiązanie do wartości liberalnych, „i tak pójdzie do Petru“. Jak więc mawiał Hegel, ojciec marksowskiej teorii: „tym gorzej dla faktów!“ Co z tego, że empiria wykazała „anomalię” i duża grupa wielkomiejskich inteligenckich mieszczan zagłosowała na „nadzieję lewicy“; zgodnie z teorią to nie ona jest właściwym i docelowym elektoratem partii Razem. Jest nim bowiem elektorat socjalny, w tej chwili niemal bez wyjątku przejęty przez PiS.
I istotnie, młodzi liderzy Razem nieustannie podkreślają, że będą się zwracać przede wszystkim do zbłąkanych owieczek, które poszły za obietnicami PiS-u zwiedzione przez fałszywą świadomość klasową. Oznacza to jednak, że Razem nastawia się na długi i żmudny proces „podnoszenia świadomości”, który wcale nie musi zakończyć się sukcesem. Dziś natomiast daje taki oto efekt, że partia ta, nie chcąc zrażać swojego przyszłego – i bardzo niepewnego – elektoratu, mocno ściszyła ton krytyczny wobec obecnie panującej ekipy rządzącej. Nie chce wszak obrażać wyborców, na których zmianę polityczną w przyszłości liczy. Zaś to socjaldemokratyczne mieszczaństwo, które na Razem zagłosowało, zauroczone „efektem Zandberga”, zostało przez swoją partię zupełnie opuszczone. I dlatego też ma prawo do gorzkich komentarzy.
Kroplą, która szalę tej goryczy przelewa, jest uderzające podobieństwo zarzutów, jakie pod adresem KOD-u formułuje Razem i PiS, używając tylko nieco innej formy, mniej lub bardziej oględnej. PiS uważa KOD za agenturę wysadzonej z siodła oligarchii, której polski lud po raz pierwszy się sprzeciwił – Razem zaś uważa KOD za ruch wspierający liberalne status quo, bez potencjału na jakąkolwiek zmianę ekonomiczną, za to nadmiernie przywiązany do „kulturowych wojenek” (jak choćby walka o powstrzymanie obozu rządzącego przed wprowadzeniem całkowitego zakazu aborcji). Nie ma się co dziwić, że w warunkach dzisiejszej mocnej polaryzacji – PiS kontra antyrządowy ruch obywatelski – te argumenty partii Razem lokują ją po drugiej strony barykady. Niewykluczone więc, że owa „wielkomiejska inteligencja”, dziś wspierająca KOD, za kilka lat naprawdę nie będzie miała na kogo oddać swój głos i faktycznie „pójdzie do Petru“ – co z kolei Razem odbierze jako potwierdzenie słuszności swojej diagnozy, że tę burżuazję od zawsze przecież ciągnęło na prawo.
W istocie będzie to tylko samospełniająca się przepowiednia, za którą decyzja Razem, by opuścić swój pierwszy elektorat, będzie w dużej mierze odpowiedzialna.
Co zatem zrobić z tą „wielkomiejską inteligencją“, w której autorytarne zapędy obecnego obozu władzy na nowo rozbudziły chęć obywatelskiego zaangażowania? Na razie jest ona politycznie bezprizorna, ale jako taka właśnie stanowi też szansę – szansę na wyłonienie się nowej i tym razem naprawdę socjaldemokratycznej partii. Myślę, że czas porzucić gorzkie żale na lewicy – począwszy od rozrachunków z masą upadłościową po Zjednoczonej Lewicy, a na rozczarowanych nadziejach pokładanych w Razem skończywszy. Nie da się ukryć, że faktycznie pojawiła się pustka: nie tyle po samej lewicy jednak, bo ta w postaci radykalnej, populistycznej i antysystemowej właśnie powstaje jako partia Razem, ile raczej po socjaldemokratycznym centrolewie, który miałaby znacznie bardziej subtelny stosunek do polskiej transformacji.
Rację ma w swym artykule Adam Leszczyński, że PiS i Razem zbliżają się do siebie najbardziej w jednoznacznie pesymistycznej diagnozie polskich przemian po roku ’89 – co w obu zresztą przypadkach daje to samo przecenienie i wyidealizowanie PRL-u, nawet jeśli ukrywane w oficjalnym dyskursie obu partii. Nie mają zaś pełnej racji ci jego oponenci, którzy z kolei twierdzą, że „bez Razem będziemy mieć w Polsce Budapeszt”, bo tylko Razem ma szansę stać się prawdziwą lewicą, która przeciągnie na swoją stronę najbiedniejszych wyborców, teraz – z gniewu i bezradności – głosujących na PiS. O tyle argument ten jest wątpliwy, o ile nie mówi się w nim o kosztach strategii, jaką jest „przewerbowywanie” elektoratu socjalnego z prawicowego na lewicowy. Jednym z takich niezbędnych warunków jest bowiem wstępna mimikra, czyli upodobnienie się do swojego docelowego wyborcy – co w naszych realiach oznacza: rezygnację z liberalizmu obyczajowego i wszystkich jego „kulturowych wojenek” (legalizacja aborcji, związki partnerskie itp.) i sporą dozę tolerancji wobec ludowego nacjonalizmu (by nie powiedzieć gorzej: szowinizmu, antysemityzmu, ksenofobii). W praktyce zatem prowadziłoby to do podobnych konsekwencji, co tak zwana „lewica smoleńska”, która uznała, że skoro lud w ogromnej większości popiera hipotezę zamachu, to trzeba się nad tym pochylić – ba, wręcz hipotezę tę uznać.
Nie twierdzę przy tym, że to źle – a jedynie, że taka strategia, wymierzona w bardzo określonego wyborcę, nie jest w stanie zadowolić oczekiwań elektoratu mieszczańskiego, który nie chciałby już popierać neoliberalnej centroprawicy. W tej chwili zatem najbardziej brakuje partii o sympatiach liberalno-lewicowych, wspartej na nowym proeuropejskim mieszczaństwie, która wpisałaby się w nurt transformacji, jednocześnie kontestując jego nadmiernie neoliberalne rozwiązania (czyli krytyka Balcerowicza tak, ale radykalny populizm kwestionujący fundamenty demokracji liberalnej – już nie). Czy ma ona szanse się pojawić? Są postaci, które bardzo chciałabym widzieć na czele nowej formacji i chyba nikogo nie zaskoczę, wymieniając Barbarę Nowacką i Roberta Biedronia. Jeśli mają oni w sobie instynkt rasowych polityków, to muszą widzieć, że przyszedł ich czas.
**Dziennik Opinii nr 27/2016 (1177)