Do wyborów daleko, w internecie spokój, więc politykom nie chce się z nami rozmawiać.
„Od pana Snowdena dowiedzieliśmy się, że zmieniła się sama natura szpiegowania. To, co dawniej było wysoce precyzyjne, teraz stało się praktycznie uniwersalne. Oczywistą ambicją stało się poddanie całej populacji jakiejś formie nadzoru” – tak redakcja „Guardiana” podsumowała debatę o elektronicznej inwigilacji. Naprawdę nie chodzi o to, że „szpiedzy szpiegują”. Chodzi o próbę zrozumienia, jak na relacje władzy wpływa to, że każdy akt komunikacji – rozmowa, e-mail, pytanie zadane w internecie – może być monitorowany i wykorzystany przeciwko nam. Bo może nie zmienia nic – może na tym właśnie polega nowoczesne zarządzanie populacją?
Mijają trzy miesiące, odkąd Edward Snowden, Glenn Greenwald i Laura Poitras uchylili drzwi do świata tajnych służb. Z tygodnia na tydzień ta szczelina się powiększa, ujawniając dość wyrafinowany system globalnego nadzoru. W gąszczu kryptonimów i specyfikacji technicznych łatwo stracić dystans: im głębiej, tym więcej niuansów, których znaczenie są w stanie docenić tylko eksperci. Ile osób rozumie, na czym polega różnica między starym Echelonem a nowym PRISM? Co z innymi tajnymi programami, które przewijają się w medialnych doniesieniach i przesłuchaniach organizowanych przez Parlament Europejski: ThinThread, Trailblazer, X-Keyscore, StellarWind, Tempora, Upstream, GENIE?
W debacie, którą próbował wywołać Snowden, to już szczegóły bez większego znaczenia. Każde doniesienie o tajnym programie nadzoru nasuwa więcej pytań, niż daje odpowiedzi.
Ale wszystkie one prowadzą do wspólnego mianownika: aparat nadzoru, który został stworzony w imię naszego bezpieczeństwa, działa poza demokratyczną kontrolą i poza jakąkolwiek dyskusją o tym, co konieczne i proporcjonalne.
W Stanach Zjednoczonych i w Europie jego prawne fundamenty zostały położone w momencie największego strachu. Patriot Act, FISA, europejska dyrektywa o retencji (zatrzymywaniu na potrzeby bezpieczeństwa) danych telekomunikacyjnych to wszystko owoce paniki po 11 września 2001 r. Łączy je ta sama logika prewencyjnej, masowej inwigilacji. To był moment zmiany paradygmatu i punkt kulminacyjny erozji powojennego systemu ochrony praw człowieka. Reszta dokonała się dyskretnie, na linii tajne służby – prywatne korporacje.
Od ponad dekady żyjemy ze świadomością, że w oczach służb wszyscy jesteśmy podejrzani. Jednak dopiero teraz ta świadomość zyskała namacalny wymiar i zaczęła uwierać. Slavoj Žižek w komentarzu dla „Guardiana” najtrafniej podsumował ten stan: co innego domyślać się, że twój partner cię zdradza, a co innego poznać pikantne szczegóły i zobaczyć zdjęcia. Niby wiedzieliśmy, że amerykańskie prawo nie oszczędza cudzoziemców i dopuszcza ich inwigilację. Dziś mamy dowody na to, że w internecie nie ma bezpiecznych przystani. Służby mogą bez kontroli sądu sięgać po dane, które umieszczamy na serwerach największych firm, podłączać się pod światłowody, kopiować, przechowywać i analizować dane o naszym ruchu w sieciach telekomunikacyjnych. Nie pomaga nawet szyfrowanie komunikacji, bo ci, którzy oferowali taką opcję, jednocześnie zostawiali „tylne wejście” dla służb.
Co gorsze, okazało się, że z internetowej kopalni informacji korzystają nie tylko Stany Zjednoczone i już nawet nie w imię wojny z terroryzmem. Nasza prywatność, godność, tajemnica korespondencji, prawo do uczciwego procesu – wszystko ustąpiło miejsca doraźnym celom polityki zagranicznej i współpracy transatlantyckiej. Gerhard Schmid i Carlos Coelho – odpowiednio, były i obecny poseł do Parlamentu Europejskiego – poproszeni przez Parlament o podzielenie się swoimi doświadczeniami z dochodzenia w sprawie systemu Echelon (zakończonego w 2001 r., na chwilę przez zamachami na Nowy Jork), wprost przyznali, że mamy do czynienia ze ścisłą i niekontrolowaną współpracą europejskich i amerykańskich służb wywiadowczych. Nie musi nawet dochodzić do wymiany danych: są przesłanki, żeby sądzić, że odpowiednie agencje korzystają ze wspólnej bazy danych, którą zasilają w miarę swoich możliwości.
Jakie są te możliwości i jak głęboko ingerują w naszą prywatność? Na podstawie okruchów rozrzuconych przez Snowdena próbuje to ustalić Komisja Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych. Nie bez powodu serię przesłuchań w tej sprawie rozpoczęła od zaproszenia dziennikarzy śledczych. Bez ich pomocy eurodeputowani nie byliby nawet w stanie sformułować pytań, na które w idealnym świecie powinna odpowiedzieć amerykańska i europejska administracja. Nadal jednak szanse, że odpowie, nie wykręcając się klauzulą poufności, są bliskie zeru. Ta sytuacja dobrze ilustruje kryzys systemu prawnego, który miał trzymać w ryzach tajne służby i gwarantować nasze konstytucyjne prawa. Tych, którzy naprawdę kontrolują nasze cyfrowe życie, nie kontroluje nikt i nikt nie może zmusić do odpowiedzi.
Parlament Europejski przynajmniej mierzy się ze swoją niemocą. Polski rozdział tej debaty nawet się nie rozpoczął. Rząd nie poprosił Stanów Zjednoczonych o wyjaśnienia w sprawie PRISM. Nie poczuł się też zobowiązany do wyjaśnień wobec swoich wyborców, mimo że prosili. Te same pytania, które stawiały media, z nie mniejszym zaniepokojeniem powtarzali ministrowie. A ci formalnie odpowiedzialni za nadzór nad służbami i politykę bezpieczeństwa konsekwentnie milczą. Do wyborów jeszcze daleko, na ulicy i w internecie względny spokój – dlaczego mieliby z nami rozmawiać? Najwyraźniej tego nie było w kontrakcie.
Zapraszamy na debatę o granicach inwigilacji: 11 września 2013 r., godz. 18:00, sala 316 Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, ul. Dobra 56/66, Warszawa.
Czytaj także:
Fundacja Panoptykon: Czy świat bez inwigilacji jest możliwy?