Przyszedł wreszcie ten dzień. Ten dzień, w którym okazało się, że już milion polskich dzieci straciło prawo do zasiłku rodzinnego. Ale kogo to obchodzi? Nikogo, ponieważ jest to również ten dzień, w którym gramy z Rosją. Gramy z Rosją w dzień jej święta narodowego. I gramy z Rosją o wszystko. Jak wiadomo, polscy piłkarze, kiedy walczą o wyjście z grupy, grają trzy rodzaje meczów. Pierwszy – otwarcia, drugi – o wszystko i trzeci – o honor. Pierwszy już zagraliśmy, zaczęliśmy, jak zaczęliśmy. Teraz musimy wygrać z najsilniejszą drużyną w grupie, co zapewne skończy się, jak zawsze. No, chyba że nas Tytoń obroni, ale nie przesadzałbym z wiarą w moc używek (wiem, co mówię).
To jest również ten dzień, w którym rosyjscy kibice przemaszerują ulicami Warszawy. Rosyjscy kibice oficjalnie odżegnują się od jakiejkolwiek polityki. A zarazem składają kwiaty ofiarom katastrofy smoleńskiej i bohaterom Powstania Warszawskiego, co jest przecież ewidentnym gestem politycznym. Polacy przy tym bardzo pilnują, żeby Rosjanie odżegnywali się od wszelkiej polityki. „Sport ma być sportem, nie polityką, nie wojną” – powtarzają polskie media. I równocześnie publikują zdjęcia trenera Franciszka Smudy jako marszałka Piłsudskiego albo ułana z 1920 roku, modląc się przy tym o nowy cud nad Wisłą. WTF?
Panuje wielki niepokój, co do tego, jak będą zachowywać się Rosjanie podczas przemarszu przez Warszawę. To znaczy, Polacy się bardzo niepokoją tym, jak będą się zachowywać Rosjanie podczas przemarszu. Polacy jakoś nie niepokoją się tym, jak będą się zachowywać Polacy podczas przemarszu Rosjan. Ciekawe. Mam takie osobiste wrażenie, że ten niepokój (niepokój co do Rosjan) podszyty jest oczekiwaniem. Kiedy grupa Rosjan pobiła polskiego stewarda na stadionie we Wrocławiu, rosyjskie władze piłkarskie postraszyły swoich kibiców, informując, że za takie ich zachowanie drużyna Rosji może zostać ukarana nawet walkowerem. Polscy kibice słusznie przypuszczają, że to może być nasza jedyna szansa na zwycięstwo nad Rosjanami. Pewnie więc modlą się o awanturę. Rosjanie, bijcie się! Jak nie będziecie wiedzieli, jak zacząć, my wam pomożemy – myślą zapewne niektórzy.
Tym żyje dzisiaj Warszawa i kraj. Dla mnie jednak o wiele ciekawszy jest gol samobójczy, którego na publicystycznym boisku strzelił sobie Rafał Ziemkiewicz. Ziemkiewicz opublikował tekst pod tytułem Fajnopolacy, w którym pisze na przykład, że określenie „michnikowszczyzna” jest niesłuszne (aczkolwiek nie przyznaje się, że sam je wymyślił, rozpropagował i nazwał tak swoją książkę). Ale jeszcze ciekawsze rzeczy pisze o „polactwie” – innym określeniu, które sam wymyślił, rozpropagował i oczywiście zatytułował nim książkę. Analizując postawę nowego młodego pokolenia (niekoniecznie taką, jaka jest w rzeczywistości, ale taką, jaka jawi się Tomaszowi Lisowi, z którym Ziemkiewicz polemizuje), autor „Rzeczypospolitej” pisze – uwaga – o atomizacji społecznej: „ pojawia się też element, którego wcześniej nie było: wyraźna niechęć do wspólnoty. Fajnopolak Lisa niczego nie oczekuje od państwa, liczy sam na siebie i wie, że jego sukces jest jego indywidualną sprawą. Zwróćcie Państwo na to uwagę. Model budowany przez michnikowszczyznę propagował aktywność w budowaniu III RP – działajcie, zwalczajcie zacofanie, zakładajcie komitety i klubu [chyba kluby, T. P.] Krytyki Politycznej. Lis w redagowanych przez siebie tygodnikach występuje z korektą. Powiada – jesteście fajni, to wszystko co niefajne miejcie w de […]. Bredzić o tym, że niczego od państwa nie oczekuje i powtarzać egoistyczne formułki może tylko ktoś, kto się jeszcze nie zderzył z poważnym życiem. Wystarczy paść ofiarą przestępstwa, albo zachorować, albo popaść w inne problemy, żeby zrozumieć, że i państwo dla obywatela, i wspólnota kulturowa jest obywatelowi potrzebna […] Dziesięć lat temu użyłem określenia „polactwo”, by opisać ten stan zatraty poczucia dobra wspólnego, rozbicia, zaniku więzi, który sprawia, że można miliony Polaków, każdego z osobna, dymać, z przeproszeniem, w nieskończoność. Nie ulegało dla mnie nigdy wątpliwości, że zjawisko to jest złe. (…) atomizacji poddanych próbowano i wtedy [w PRL, T. P.] – na dłuższą metę to nie wystarcza. Na dłuższa metę ludzie potrzebują wspólnoty o nieco szerszej podstawie, niż wspólnota rechotania ze Smoleńska i pisowców. Zwłaszcza, że ochota do rechotania nieuchronnie słabnie w miarę, jak zaczyna się burczenie w brzuchu”.
No proszę. Przez lata Ziemkiewicz łaskawie nas pouczał, że każdy ma sam neoliberalnie zadbać o swoje burczenie w brzuchu. Pouczał nas, że polactwo właśnie na tym polega, że jest roszczeniowe i chciałoby żyć na koszt społeczeństwa (a jak wszystkim neoliberałom wiadomo, społeczeństwo nie istnieje, istnieją tylko jednostki i ewentualnie rodziny). A teraz okazuje się, że wina polactwa na tym polega, że nie potrafiło stworzyć społeczeństwa, które zadbałoby o pełne brzuchy wszystkich obywateli. To piękne. Ewolucja Ziemkiewicza w kierunku socjalistycznym postępuje w zastraszającym tempie, ciekawe, jaki będzie następny etap.
Szkoda tylko, że Ziemkiewicz próbuje zacierać ślady poprzednich etapów i swoich niedawnych poglądów. I szkoda, że jedyne społeczeństwo solidarystyczne, jakie mu przychodzi do głowy, to społeczeństwo narodowe. Społeczeństwo po prostu ludzkie Ziemkiewicz potępia (i nawet nie mówi dlaczego – pewnie dlatego, że tam, gdzie zaczyna się „dlaczego”, kończy się nacjonalizm). Czyżby swój socjalizm (narodowy socjalizm?) Ziemkiewicz chciał budować razem z tymi stadionowymi bandytami, którym marzy się dzisiaj ustawka z Rosjanami w Warszawie?