Powinniśmy więc zalegalizować mowę nienawiści. Tyle że niedyskryminacyjną. Dyskryminacja jest zaprzeczeniem uniwersalizmu, a nasza nienawiść jest uniwersalna.
Proszę Państwa, Cezary analizuje poczynania Franciszka z pewną sympatią i ja też przyznam, że wczoraj zdarzyło mi się pomodlić za katolickiego papieża, czego nigdy jeszcze nie robiłem (pomijając oczywiście ogólne modlitwy za całą ludzkość i o pokój na świecie – no bo ja też mam w sobie coś Miss America). Nie będę na razie się wypowiadał, bo jako dyplomowany prorok (mam papiery proroka, wyrobiłem sobie w Niniwie) nie chcę narazić kolegów proroków na szkody, które dla całej branży prorockiej mogłyby wyniknąć z jakiejś mojej nietrafnej przepowiedni. Przyszłość jest nieznana, jak mawiają eksperci Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej („Nie ma co kręcić filmów o przyszłości, bo przyszłość jest nieznana” – tak pewien ekspert PISF-u uzasadnił odmowę dofinansowania filmu science fiction; w Hollywood jeszcze na to nie wpadli, więc może im o tym nie mówmy).
Kiedy obserwuję działania Franciszka, nie wiem, z kim mam do czynienia. Na pewno z reformatorem – ale sprytnym czy też krańcowo naiwnym? Jego opinie i wypowiedzi (na temat ubóstwa, niemożliwości godzenia działalności duszpasterskiej z bankowością, związków partnerskich, zbawienia niewierzących, szantażowanych gejów w kardynalskim gronie) sprawiają wrażenie, jakby chciał zmienić wszystko naraz, co jest raczej niemożliwe i chyba źle się skończy. Ale może w tym szaleństwie jest metoda. Nawet przeczuwam jaka, ale jeszcze się nie wypowiem, bo chcę sprawę przemyśleć.
Wypowiem się na inny temat. No bo ja tu o modlitwach za papieża, miło się zrobiło, powietrze pachnie jak malinowa mamba, nikt nie przeklina, nikt nie mówi caramba – a tu miło być nie może, nie u nas. Teraz powolutku wytłumaczę dlaczego. Proszę Państwa, nieraz na tych łamach poruszałem problem osobliwej jałowości polskiej kultury – proszę wybaczyć, że do tego wracam, ale nie przestaję drążyć sprawy, bo sprawa nie przestaje drążyć mnie. Czy Polska jest aż tak osobliwym wyjątkiem na tle świata? Kolegom zwykle mówię, że nie. Dzisiaj zacząłem wierzyć, że jednak tak.
Jest prawdą, że wiele innych narodów masturbuje się swoją misją albo niezwykłością. Amerykanie utrzymują globalny porządek (a dokładnie: wierzą, że utrzymują). Niemcy utrzymują Europę (a dokładnie: wierzą, że utrzymują). Rosjanie niosą światu na zmianę prawosławnego Boga lub komunizm. Arabom marzy się globalny kalifat. Chińczycy są najliczniejsi i mają najstarszą kulturę, Japończycy są wspaniali i jedyni w swoim rodzaju (co potwierdzi każdy, kto oglądał karmienie piersią ośmiornicy). I tak dalej, i tak dalej. Ale wszystkie te narody poza tym coś jeszcze robią.
Amerykanie, ogólnie rzecz biorąc, zrobili nam współczesność, od gumy do żucia po internet. Niemcy produkują zajebiste samochody, nie mówiąc już o dziełach filozoficznych. Rosjanie mają wspaniałą literaturę i kosmonautów. Chińczycy zastępują właśnie Amerykanów w trudnym dziele robienia wszystkiego. Japończycy konstruują roboto-piersi i roboto-ośmiornice. Nawet Arabowie w wolnych chwilach od dżihadu piszą piękne wiersze o miłości, które zajmują ważne miejsce w ich kulturze.
Polacy, niestety, nie wynaleźli internetu ani gumy do żucia, nie tworzą fajnych samochodów ani fajnej prozy. A jak napiszą wiersz o miłości, to wypadają z polskiego mainstreamu i dominującego dyskursu, przestają istnieć w powszechnym odbiorze. Z wierszem o miłości wygrywa ta Polska, co ją wiozą na lawecie, i ta, co o niej pisali prorocy, rym do „car Północy”. Mickiewicz, Sienkiewicz, Rymkiewicz. Mickiewicz, który z Gustawa stał się Konradem, z kochanka Maryli – nekrofilem Ojczyzny. Sienkiewicz, który z pozytywisty stał się ideologiem święto-kato-polskości, Rymkiewicz, który z komunistycznego internacjonalisty stał się Rymkiewiczem.
Jest również prawdą, że wiele narodów w pewnym momencie próbowało się określić przez porównanie do swoich wrogów i wiele z nich robi to nadal. Francuzi wymyślili sobie, że są swobodniejsi niż Hiszpanie, szlachetniejsi niż Niemcy i weselej żyją niż Anglicy (a Hiszpanie stworzyli powiedzenie: „Między hiszpańskim szlachcicem a chamem jest równie mała różnica, co między francuskim szlachcicem a chamem. Hiszpański cham jest dumny jak hiszpański szlachcic, francuski szlachcic jest podły jak francuski cham”). Ale o ile wiem, żaden Francuz nie żył wesoło tylko po to, żeby w ten sposób dopiec Anglikom. W czasach edyktu nantejskiego Francuzi nie bronili (bardzo zresztą względnej i okresowej) francuskiej wolności sumienia tylko po to, żeby zawstydzić Hiszpanów. Jeśli się mylę, niech mnie Ludwik Stomma poprawi. I ta obserwacja dotyczy nie tylko Francuzów, rzecz jasna. Być może – jeśli uwierzyć Kiplingowi – Anglik w Indiach wychodził z domu w południe i dostawał udaru słonecznego na przekór tubylcom. Ale w Anglii wychodził z domu w południe z zupełnie innych przyczyn (bo na chwilę przestało padać).
Z nami jednak stało się coś dziwnego. Polacy musieli być szlachetni i niewinni (we własnym wyobrażeniu, oczywiście), żeby zawstydzić Moskala („Jagnięca krew Ablowa”, jak mawiał Rosjanin u Brzozowskiego, oskarżający Polaków o to, że poza Rosją zła świata nie widzą). Polacy musieli być przedstawicielami kultury europejskiej po to, żeby dać odpór Rosji (co jest absurdem – bo w XVIII wieku stan Polski był taki, że to Rosjanie nas europeizowali). Ale równocześnie musieli być szerokimi słowiańskimi duszami, żeby dać odpór Niemcom. Zarazem jednak musieli stać się tacy jak Niemcy, też po to, żeby dać odpór Niemcom (po dmowsku). Żeby dać odpór interesownym Żydom, mieli uczyć się interesowności od Żydów. Ale równocześnie mieli być bezinteresowni, szlachetni i niewinni, właśnie po to, żeby odróżnić się od Żydów. Musieli też być katolikami, bo protestant to Szwab, a prawosławny to Moskal. Teraz też muszą być katolikami, żeby odróżnić się od zgniłego Zachodu. Do którego bardzo chcą należeć, żeby odróżnić się od nędznej reszty świata.
Nic więc dziwnego, że to, co Polacy robią, z zasady jest wtórne. Jest wtórne, bo jest reakcją, odniesieniem się do tego, co przyszło z zewnątrz. Ta wtórność to potworność. To coś więcej niż tylko peryferyjność cywilizacyjna i trauma postkolonialna. Peryferyjna i postkolonialna Ameryka Łacińska stworzyła wielką kulturę literacką, wizualną i muzyczną. Peryferyjni i postkolonialni Finowie (Finlandia była przez wieki kolonią Szwecji i u jej mieszkańców zdiagnozowano jak najbardziej klasyczną postkolonialną traumę) okazali się potęgą eksportową pod względem dizajnu, i elektroniki. Peryferyjni Węgrzy, Czesi, Rosjanie – i tu mogę zacząć powtarzać cały poprzedni wywód o prozie i kosmonautach. Zatem z nami stało się coś gorszego niż z naszymi braćmi w postkolonializmie.
Wielu polskich myślicieli próbowało się z tym uporać. Pozytywiści mówili: skoro nasza kultura jest wtórna, to pogódźmy się z tym, zacznijmy być sensownie wtórni, czyli po prostu uczmy się od Zachodu. Brzozowski mówił: to bardziej skomplikowane. Żeby się uczyć, trzeba najpierw zdecydować na pracę umysłową. A my jesteśmy umysłowymi leniami. Zdemoralizowało nas nie tylko to, że nie tworzymy idei, ale także to, że przyjmujemy je bezrefleksyjnie. To oczywiście wiąże się z naszym odróżniactwem. Kiedy nowe idee przychodzą z Zachodu, zwalczamy je, żeby się odróżnić od Zachodu. Ale zaraz potem je przyjmujemy, żeby się odróżnić od Wschodu. To zwalczanio-przyjmowanie jest nie tylko wtórne, sztuczne, instrumentalne, ale także – siłą rzeczy, jako zwalczanio-przyjmowanie – połowiczne. Tyle Brzozowski. Gombrowicz próbuje z kolei odwrócić i przewartościować wywód Brzozowskiego: przecież to niedorobienie Polaka, niedoideowość jest czymś wyjątkowym, czymś niezwykłym. Polak jest nie-do-końca – i w tym jest inny od Europejczyka, w tym jest też bardziej od Europejczyka wolny. Myśląc w ten sposób, można uznać, że tak krańcowa, wyjątkowa nieoryginalność jest czymś oryginalnym. Ja jednak uważam, że krańcowa nieoryginalność jest nieoryginalna. Ciekawa jest nie jej istota, tylko jej natężenie – ono może mieć oryginalne przyczyny. Mówiąc obrazowo: nawet największa sraczka pozostaje sraczką i jeśli coś w niej zgłębiać, to nie sraczkę jako taką, tylko pytanie: co ją uczyniło tak wielką.
Bo mamy do czynienia z czymś monstrualnym: celem polskiej myśli nie jest badanie Wszechświata, medytacja nad egzystencją, przeżywanie miłości, walka z nędzą czy tworzenie rzeczy pięknych. Celem polskiej myśli jest etniczna autoidentyfikacja i takie lub inne oddzielenie się od obcych.
Tutaj nawet Bóg to tylko rym do Wróg. A dokładnie, Bozia to rym do Wrozia. Bozia i Wrozia to dwie idee podstawowe. Wrozia to Wróg konieczny, nasz niezbędny kochany Wrogunio, bez którego nie umiemy się określić. Bozia to twór wszechmogący, ale bliżej nieokreślony, ni to Bóg, ni to Matka Boska, ale na pewno członek rodziny. Powiedzmy, ciocia. Wszechobecna Ciotka Boska.
Bozia zsyła na nas Wrozię, ale tak naprawdę to wiemy, że Bozia Wrozi nienawidzi. Bozia kiedyś Wrozię zajebie, ale to „kiedyś” znaczy „nigdy dziś”, na szczęście, bo polskość bez Wrozi by się rozpadła. Nawet jeśli jakaś Wrozia sobie pójdzie zmęczona Polakami, to Bozia zawsze zapewni nam nową. No i co można powiedzieć o ludziach, którzy żyją taką strawą duchową – którzy zużywają siły umysłowe nie na Boga, Naturę i Los, ale na odróżniactwo? Po co? Przecież polskość nikogo nie zbawi ani nie nakarmi. A tym bardziej uporczywe oddzielanie się od „innych”. I jest to bardzo dziwne oddzielanie. Bezproduktywne i pozbawione jakiejś wyraźnej przyczyny.
Żydzi też się ekstremalnie oddzielali od innych, przez wieki, ale nie przeszkadzało im to w produktywności, wręcz przeciwnie. Może dlatego, że Żydzi oddzielali się po coś (aby praktykować Boże prawo), a my nie wiadomo po co. „Ale całe to wielkie oddzielenie działa tylko na poziomie nieszkodliwej retoryki!” – już słyszę, jak ktoś oponuje. „Przecież Polacy w rzeczywistości zawsze chętnie asymilowali obcych, jesteśmy wymieszani, mamy krew niemiecką, tatarską, żydowską, ukraińską, węgierską, szwedzką, litewską, ormiańską…”. No cóż, widziałem badania genetyczne, z których wynika, że wśród wszystkich europejskich populacji polska (w zdecydowanym przeciwieństwie do żydowskiej!) ma największe zagęszczenie typowych tylko dla siebie haplotypów („To znaczy, że Polacy przez wieki najlepiej bronili się przed skundleniem!”, jak zauważył z podziwem pewien rasista, Amerykanin; zwróciłem mu wtedy uwagę, że w takim razie polski przykład jest raczej argumentem na rzecz skundlenia).
Oczywiście, nie wierzę w „oddzielenie-nie-wiadomo-po-co”, nie wierzę w oddzielenie dla oddzielenia. Za taką operacją musi stać jakaś konkretna, ale dobrze ukryta przyczyna (oczywiście głębsza niż traumy najazdów, rozbiorów i kolonizacji – bo jak już mówiłem, u gorzej potraktowanych przez los narodów nie doszło do takiego oddzielactwa i odróżniactwa).
Pewne światło na tę przyczynę rzucają doniesienia na temat braku kapitału społecznego w Polsce, z których wynika, że Polak, mimo tak silnej etnicznej autoidentyfikacji, nie ufa innym Polakom, nie ufa polskiemu społeczeństwu, nie ufa swoim krajanom, sąsiadom ani kolegom z pracy, wszystkich traktuje jako potencjalnych wrogów. Deklaruje, że najważniejsza jest dla niego rodzina. I tu znowu mamy sprzeczność, bo nie widać, żeby w tym morzu wrogości polska rodzina była powszechnie oazą pokoju: mamy poważny problem z przemocą w rodzinie (oczywiście głównie wobec kobiet i dzieci) i równocześnie bronimy się przed jej zapobieganiem (a w każdym razie – bronią się przywódcy i wyraziciele naszego mainstreamu). Do tego jeszcze pokutuje mit sarmackiego indywidualizmu – choćby cały świat czegoś chciał, ja robię po swojemu i liberum veto, choćby wszyscy inni zgrzytali zębami.
Kiedy zebrałem to wszystko do kupy, w głowie ułożyła mi się prosta, ale wiele tłumacząca hipoteza.
Podstawą kultury polskiej nie jest wrogość wobec obcych, nie jest szlachecki anarcho-indywidualizm, nie jest podejrzana „rodzinność”. To tylko zewnętrzne formy, ideologiczne maski, za pomocą których wyraża się jedna głębsza tendencja. Podstawą polskiej kultury jest nienawiść.
Ta nienawiść funkcjonuje na różnych poziomach. Nienawiść „narodowa” wobec nie-Polaków, oddzielanie się od nich i odróżniactwo jest dla nas tak ważne, ponieważ identyfikuje Polskę jako ziemię nienawiści. Ważniejsze jest tutaj, że ta nienawiść jest nienawiścią i określa Polskę, niż to, do kogo jest skierowana. Wróg jest tylko zewnętrznym pretekstem, dzięki któremu, mówiąc obrazowo, możemy wielkimi literami wypisać „NIENAWIŚĆ” na polskich słupach granicznych. Kiedy mijamy ten słup graniczny i wchodzimy na teren Polski, widzimy inne formy nienawiści: regionalne i mikroregionalne (Słupsk-Koszalin, Radom-Kielce, Ostrów-Kalisz, Bydgoszcz-Toruń; te często są określane jako absurdalne, szczególnie gdy uniemożliwiają miastom rozwój, jak w przypadku niedoszłej aglomeracji kujawsko-pomorskiej; nie są jednak wcale absurdalne, jeśli przyjmiemy hipotezę, że w kulturze polskiej celem nie jest rozwój, tylko właśnie nienawiść), społeczne (zasadniczo Polacy dzielą się na bogatych złodziei i biednych pasożytów; bywa, że pracodawca mówi do pracowników per „kurewki” lub podobnie; w wyobraźni pracodawcy pracownik może być jeszcze bardziej pasożytem niż bezrobotny – to też niby jest „absurdalne”, ale nie w świetle hipotezy „kultury nienawiści”), rasowe i etniczne („absurdalny” antysemityzm bez Żydów, „absurdalna” walka z mniejszościami tak znikomymi jak czeczeńska), wyznaniowe („absurdalna” wojna religijna między katolikami a katolikami o świętość, względnie nieświętość Smoleńska), dzielnicowe, sąsiedzkie i rodzinne. Aż wreszcie schodzimy na poziom jednostki, która chwali sobie sarmacki „indywidualizm”, polegający jednak nie na samodzielnym myśleniu, a na prowadzeniu „absurdalnej” wojny z całym światem.
Takie nagromadzenie „absurdów” zazwyczaj komentuje się. mówiąc, że jest ono – właśnie – „absurdalne”. Ja jednak uważam, że wypadałoby posunąć się poza taką konstatację. Bo takie nagromadzenie „absurdów” nie może być absurdalne. Jeśli coś jest aż tak konsekwentne, to nie jest bezsensowne, konsekwencja każe szukać logiki. Hipoteza „kultury nienawiści” oferuje logiczne wyjaśnienie „absurdów”. Ale jeśli ta hipoteza jest słuszna, to co można zrobić z taką kulturą? Przede wszystkim przyznać się. Przestać udawać, że chodzi nam o obcych, katolicyzm, rodzinę, sarmacką wolność jednostki. Powiedzieć prawdę: chcemy nienawidzić. Lepsza najgorsza prawda niż najpiękniejsze kłamstwo (tym bardziej, że nasze wcale piękne nie były). O ile swobodniej by się w tym kraju oddychało, gdybyśmy powiedzieli sobie – pierwszy z brzegu przykład – że w Iraku i Afganistanie nie chodzi o wizy do Stanów, eksport demokracji czy ewentualne polskie biznesy naftowe. Wysyłamy najemników, bo chcemy, żeby zabijali. A jak już nie będzie można zabijać w Afganistanie, to ich wyślemy gdziekolwiek indziej, choćby na Podkarpacie.
Nienawiść może być mocnym, szczerym, uniwersalnym uczuciem – i nasza jest taka. Taka nienawiść może być źródłem wielkich osiągnięć. Mogłaby wreszcie uczynić nas twórczymi, chociażby w produkcji broni i narzędzi tortur. Pomyślmy, jak wielkim pisarzem byłby Rymkiewicz, gdyby przestał ględzić o gorszości Niemców czy Moskali, gdyby jego zachwyt nad dzikością polskości nie mieszał się z bredniami o polskiej „łagodności” czy „moralności” – gdyby przyznał się do czystej nienawiści. Przecież czysta nienawiść, buzująca pomiędzy jego mętnymi wywodami, jest największą zaletą jego pisarstwa.
Powinniśmy więc zalegalizować mowę nienawiści. Tyle że niedyskryminacyjną. Dyskryminacja jest zaprzeczeniem uniwersalizmu, a nasza nienawiść jest uniwersalna. Dlatego każdy, kto chce bluznąć na Żydów, byłby zobowiązany bluznąć na Aryjczyków. Do każdego „parcha” obowiązkowo dołączony byłby „szajgec”. Drodzy Polacy, jeszcze jeden mały wysiłek, który zrobi z was pełnych Polaków. A nawet coś więcej.