Proszę Państwa, byłem chory przez tydzień i był to bardzo dobry tydzień, bo przez ten czas nie oglądałem telewizji, nie korzystałem z netu, tylko czytałem sobie Barbarę Tuchman, Josepha Rotha i Kucię. Kucia to Coetzee, tak go pieszczotliwie nazywam, bo tak mniej więcej wymawia się jego nazwisko. No i w związku z tą chorobą przez pewien czas byłem ciągle na etapie fotoradarów, jeśli chodzi o świadomość bieżących spraw. Ale w końcu wyzdrowiałem i bieżące sprawy zwaliły mi się na łeb z wdziękiem Nicolae Ceausescu (który miał oficjalny tytuł Księcia Gracji). Ceausescu, jak wiadomo, zwalczał aborcję, dbał o tradycyjne wartości i podobnie dba Govinescu. Parlament przy decydującym udziale platformianej konserwy storpedował prace nad ustawą o związkach partnerskich. W liberalnych mediach zapanowało niesłychane oburzenie – jak gdyby z niewyjaśnionych powodów spodziewały się czegoś innego. Mnie cała sprawa niespecjalnie zaskoczyła, bo wiem, czym jest Platforma. Platforma to Gowin, to Żalek, to Niesiołowski z jego logiką-entomologiką: „aborcja to morderstwo, embrion jest człowiekiem, pod warunkiem, że nie jest wynikiem gwałtu, bo jak wiadomo, zgwałcone kobiety nie rodzą ludzi, tylko gigantyczne chrabąszcze”. Platforma to „menedżerka firmy parlament” Ewa Kopacz, która chciała monitorować kobiety w ciąży i oświadczyła publicznie, że homoseksualista Biedroń nie ma prawa pełnić żadnych funkcji publicznych. Platforma to Donald Tusk, który dla celów kampanii wyborczej wziął katolicki ślub. Platforma to John Godson, którego teologiczne zawirowania, jak na pastora, są dosyć kompromitujące („Biblia nic nie mówi o aborcji, ale możemy się domyślać (?!), że Jezus by ją potępił”). Godsona zresztą mi żal, bo mieszkałem w Łodzi, gdzie był radnym i stąd wiem, że jest człowiek na swój sposób święty: budzi się o czwartej rano, modli się do szóstej, a od szóstej do północy robi wszystko, żeby tylko pomóc swoim wyborcom, szczególnie tym najbiedniejszym. Zawsze mówił, że byłby posłem lewicy, gdyby właśnie nie kwestia aborcji. Jest więc najlepszym przykładem na to, jak nawet najlepsi chrześcijanie pod wpływem fundamentalistycznego szantażu aborcyjnego i wrzasków o powszechnej rzezi niewiniątek (pluszowy Holocaust, tak bym to nazwał) zamykają się w absurdalnym getcie.
Ale do rzeczy: liberalne media oburzyły się, że są w Platformie tacy brzydcy ludzie jak Gowin. I wzięły w obronę biednego Tuska przed jego niesfornym ministrem niesprawiedliwości. Kochani, mam ochotę powiedzieć, pamiętajcie, że nasza oficjalna pseudopolityka w 90 procentach jest grą pozorów i Tusk, specjalista od wyborczych ślubów kościelnych, niewiele różni się od Gowina, specjalisty od teatralnego rozpaczania nad zygotami. Tu nie chodzi o jakieś liberalne ideały, tu chodzi o strategię. Tusk jest człowiekiem, który lubi ostro pogrywać, na przykład tolerując antypaństwowych neofaszystów w celu osłabienia PiS. W swoim czasie pozbył się przywódcy lewego skrzydła PO, Palikota, ryzykując utratę części elektoratu. Elektoratu nie stracił, za to rozbił lewicę. Teraz prawdopodobnie szykuje podobny manewr na prawo. Spektakularnie pozbędzie się Gowina. Przestraszone Godsony położą uszy po sobie i wrócą pokornie do Tuska, a Gowin zacznie tworzyć partię konserwatywną, przyczyniając się do kolejnej defragmentacji prawicy. „Niemożliwe – mówią moi znajomi – Przecież Tusk chce silnego PiS-u, silny PiS to silna Platforma”. Nie sądzę. Żaden przywódca nie chce mieć silnej opozycji. To prawda, że Platformie nieraz posłużył wzrost notowań PiS, bo gdy wiadomość o wzroście PiS-u docierała do opinii publicznej, masa przerażonych ludzi deklarowała, że wobec takiego zagrożenia jednak zatkają sobie nos i zagłosują na Platformę. Ale jeszcze bardziej Platformie służyły różne oszołomistyczne deklaracje Kaczyńskiego, bo po nich nie tylko Platformie rosło, ale także PiS-owi spadało. Donald na prawo od siebie nie musi mieć Kaczora. Donald na prawo od siebie musi mieć groźnego oszołoma, który przeraża większość Polaków dziwnymi opowieściami. A najlepiej paru takich oszołomów, skłóconych ze sobą, ale niemniej przerażających. Gowin, ze swoim wsłuchiwaniem się w jęki zamrożonych komórek, nadaje się na Czarnego Luda tak samo jak Kaczyński. Doskonale to wychwycił tak zwany „jedyny intelektualista Platformy”, Rafał Grupiński, który zasugerował, że Gowin chce zakazać rozwodów. Pozwalam sobie przypuścić, że ten sprytny tekścik pójdzie w obieg i zrobi odpowiednie wrażenie na lemingach. Lemingi w dużej mierze same nie wiedzą, czego bardziej się boją, gejów, czy księży, ale jak się dowiedzą, że świątobliwy Gowin zabroni polskiemu maczo radosnej wymiany partnerek, to staną murem za Tuskiem. No, powiedzmy, murkiem. Murkiem jakoś bardziej rymuje się z Tuskiem. I z lemingiem.
Żarty żartami, ale efekt jest mało wesoły. Po prawej stronie Winnicki z jego szubienicami, Kaczyński z jego Smoleńskiem i Gowin z jego zamrożonymi łzami embrionów, a po lewej rozkojarzony producent taniego szampana ze sztucznym penisem oraz stary cynik z koneksjami w PZPR i CIA. Jak to było w tym dowcipie o numerze cyrkowym z publicznością obrzuconą gównem? „I wtedy wchodzę ja, cały na biało”. Pośrodku tego całego syfu jest On, Mąż Sprawiedliwy, Kroczący Jedynie Słuszną Drogą Środka, nasz Donald – który zaraz po spektakularnym uporaniu się z Gowinem zbierze swoją porcję lajków od mediów, liberałów i lewicy, a potem sprawę związków partnerskich odłoży do szuflady, na wieczne zapomnienie.
I tu właściwie mógłbym zakończyć ten felieton. Temat omówiony. Ale nie, proszę Państwa, po tygodniu bezczynności mam ochotę na więcej. A przede wszystkim chcę być solidarny z Danielem Passentem. Daniel Passent na łamach „Polityki” strasznie przeżywa to, że redakcja kazała mu skrócić felieton do 5500 znaków. Moi Drodzy, okazuje się, że czytelnik nie jest już w stanie przeczytać więcej niż 5500 znaków Passenta. Ale nie bądźmy złośliwi, bo ograniczenie nie dotyczy tylko Passenta. Okazuje się, że czytelnik „Polityki” – wykształcony, aktywny inteligent z klasy średniej – nie jest w stanie przeczytać więcej niż 5500 znaków dowolnego felietonisty. Passent nie jest moim bohaterem pozytywnym. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, na czym polega jego lewicowość (chyba tylko na tym, że jest przeciwko lustracji). Poza tym napadł kiedyś na moją żonę w imię idei powszechnego macierzyństwa, czy czegoś jakiegoś innego prawicowego syfu. Ale w kwestii 5500 znaków całkowicie się z nim solidaryzuję. Niezdolność do przeczytania dłuższego tekstu, atakująca nawet wykształconych czytelników, jest potwornym przejawem upadku naszej cywilizacji. W tej sytuacji wszyscy jesteśmy Danielami Passentami. Piszmy wszyscy jak najdłuższe felietony. Pokażmy, że czytelnicy KP to nie czytelnicy „Polityki”.
Dlatego pociągnę ten felieton jeszcze przez chwilę. Drodzy Czytelnicy, nie ekscytuję się tak bardzo likwidacją tematu związków partnerskich przez Sejm, bo wiem, kto siedzi w Sejmie i czego się można po tych ktosiach spodziewać. Tak samo nie ekscytuję się walką o prawo do aborcji w Sejmie, bo wiem, kto siedzi w Sejmie – i nad Sejmem. Nawet gdyby Palikot wygrał teraz wybory potężną większością i przegłosował w Sejmie prawo do aborcji, katolicki Trybunał Konstytucyjny natychmiast by to prawo obalił, uznając je niekonstytucyjne. Wynika z tego, że na liberalizację będziemy musieli czekać, aż wymrą w Polsce katoliccy sędziowie.
Co robić w tej sytuacji? Leszek Moczulski (hej, kto go pamięta?), założyciel Konfederacji Polski Niepodległej (hej, kto ją pamięta?) miał kiedyś pewną koncepcję. Uznał system komunistyczny za niereformowalny i w związku z tym stwierdził, że należy budować od podstaw struktury alternatywnego państwa polskiego. Mogłoby się wydawać, że dzisiaj wyznawcą tej koncepcji jest Jarosław Kaczyński ze swoją alternatywną Polską Rzeczpospolitą Smoleńską i Glińskim jako premierem-bis. Kaczyński jednak nie zaczął od podstaw, tylko od premiera. Nie zróbmy tego błędu: naszą Polskę już nie bis, a tris (bo bis zaklepał sobie Kaczor) konstruujmy oddolnie. Zakładajmy nasze własne alternatywne urzędy stanu cywilnego (choćby wirtualne), w których pary nieślubne homo i hetero będą nie tylko mogły się – zarejestrować bo tu nie tylko o performance chodzi – ale także dostać pomoc w legalizacji związku za granicą, a nawet w ewentualnym dziedziczeniu (ktoś mi powiedział, że jeśli polski gej chce wziąć ślub w Holandii, to wtedy dobrze jest przepisać całą swoją własność w Polsce na założoną przez siebie holenderską spółkę, wtedy podobno dziedziczenie odbywa się według holenderskiego prawa i własność przejdzie na współmałżonka; nie udało mi się ustalić, czy to prawda, jeśli ktoś wie, to proszę o komentarz). Niech takie alternatywne urzędy kontaktują nieślubne pary z lekarzami dobrej woli, którzy w ramach obywatelskiego nieposłuszeństwa informują partnera o stanie zdrowia partnera. Dla par hetero należałoby też stworzyć sieć informacji o ginekologach – żeby mogły bojkotować ginekologów katolickich i chodzić do tych, którzy zapisują środki antykoncepcyjne. Jeżeli gdzieś pojawi się feministyczny ginekolog-kamikadze, obywatelsko nieposłuszny zarówno wobec państwa jak i rynku, który w czynie społecznym będzie robił aborcje za darmo, również powinniśmy ułatwić mu kontakty z ewentualnymi pacjentkami i wszelką możliwą ochronę (przede wszystkim przed kolegami po fachu, którzy skrobią za kasę – oni pierwsi by na takiego donieśli).
Parafrazując Kuronia: nie palmy ich urzędów, ich przychodni, ich kościołów – zakładajmy własne. Jak się dobrze zorganizujemy, to nie będziemy musieli oczekiwać litości od Tuska ani wściekać się na Gowina.