Nie, nie, nie. Nie każcie mi komentować tego, że jakiś obrotny warszawiak nazwał swój lokal Piwnica u Fritzla. Warszawscy urzędnicy zapowiedzieli już, że porozmawiają z nim „dla jego dobra” i spróbują go przekonać do zmiany nazwy. Ja wiem, co będzie (jestem prorokiem, mam na to zaświadczenie z Niniwy). Obrotny warszawiak zmieni tylko jedną literkę. Będzie: Piwnica u Fritza. No co? Normalna nazwa normalnego lokalu w stylu niemieckim, w dodatku się rymuje. A szum medialny da swoje efekty, dzięki tak minimalnej zmianie nazwy wszyscy będą nadal kojarzyli lokal, w sumie – doskonała promocja. Pozostaje tylko pytanie: czy kelnerki będą ubrane w śpioszki?
Nie mam też ochoty komentować tego, że Akademia Obrony Narodowej organizuje konferencję poświęconą myśli Jana Pawła II i „duchowym podstawom bezpieczeństwa wewnętrznego”. Czyżby zamierzali nakręcić drugą część filmu: Człowiek, który gapił się na kozy, z papieżem w roli kóz? Ciekawe, jakie będą omawiać tematy: „Jak w uduchowiony sposób zastrzelić człowieka?”. Zastanawiam się też, czy hinduska Akademia Obrony Narodowej organizuje podobne kursokonferencje: „Bogini Kali, a trening bitewnego szału”. „Kryszna jako prekursor operatorów wozów bojowych” albo „Przyjdzie Śiwa i rozpieprzy”.
No proszę – powiedziałem, że nie chcę komentować, a komentuję. Niestety, mam słaby charakter: im bardziej próbuję ignorować, tym łatwiej daję się sprowokować. Dobrze, że przynajmniej w drugim komentarzu nawiązałem do tematu, którym chcę się dzisiaj zająć, a mianowicie do kozy. Tak, tak, dzisiaj będzie o kozie. Ale od razu uprzedzam, że nie będę śpiewać pieśni: „Koza wszystko zjada, co jej odpowiada, kto kozę zbije, ten już nie żyje, najpiękniejsze zwierzę, złóż mu coś w ofierze”. To nie będzie felieton satanistyczny, niestety. Piszę „niestety”, bo gdyby był satanistyczny, to prawdopodobnie zostałby lepiej przyjęty. To będzie felieton ostro prowokacyjny, po którym lewicowi Czytelnicy oskarżą mnie zapewne o patriarchalny sadyzm, a prawicowi – o stalinizm.
Proszę Państwa, niedawno media informowały o nauczycielce, która nie wytrzymała nerwowo. Kiedy uczeń pokazał jej penisa, nazwała go gnojem – i teraz ma problem. Bo to ona zostanie ukarana, nie uczeń. „Newsweek”, gazeta zazwyczaj niefrasobliwa i oderwana od rzeczywistości, opublikował ostatnio całkiem życiowy artykuł autorstwa Małgorzaty Świechowicz, poświęcony podobnym sytuacjom. Tytuł artykułu: „Aż chce się bić”. „Zaciskam zęby, udaję, że nie słyszę pierdnięć i tych pizd, kurew” – mówi jedna z jego bohaterek, gimnazjalna nauczycielka Anna – „Wyobrażam sobie, że podchodzę do takiego gnoja, łapię za kark…”. W jednej z zabrzańskich podstawówek 13-letni uczeń masturbował się na lekcji. W Głogowie uczeń bawił się, udając, że kopie nauczycielkę i wołając do niej: „Stara kurwo!”. Uczniowie z rozkoszą prowokują nauczycieli, a potem wykorzystują nagrania, na których widać ich reakcję, przeważnie krzyki i rękoczyny (tak było w Krasnosielcu i Czerninie) – a czasami coś jeszcze gorszego, bo brak reakcji. Wszyscy pamiętamy nauczyciela z Torunia, z koszem na głowie. Więc naprawdę jakoś się nie dziwię, gdy czytam w „Newsweeku”, że co szósty nauczyciel chce wprowadzenia do szkół kar cielesnych. Naprawdę, ciekawy artykuł. Szkoda, że bez puenty. Nie wynika z niego, co robić. I nie wynika, żeby ktoś chciał coś robić. „Taki myk – mówi o postawach nauczycieli Anna z gimnazjum – Jeśli nie widzisz, nie musisz reagować i nie narażasz się na ryzyko”. „Nie można z tym nic zrobić – kończy swój tekst Małgorzata Świechowicz – Już nie wiadomo, jakie kary stosować. Finansowych nie można. Prace społeczne tylko za zgodą rodziców. A z rodzicami trudno się umówić, unikają spotkań z nauczycielami. Wolą nic nie robić”.
No cóż, skoro nauczyciele wolą nie widzieć, a rodzice wolą nic nie robić, to ja coś zrobię. Albo przynajmniej – coś powiem. Jestem absolutnym przeciwnikiem bicia dzieci. Ale z drugiej strony łączy mnie z wieloma konserwatystami fascynacja skutecznością, z jaką XIX wiek uczył młodego człowieka cywilizacji i kultury (przynajmniej jeśli chodzi o młodego człowieka z klasy mieszczańskiej). Konserwatyści odpowiedzą: ale oni bili! My na to odpowiemy: serce i rozum, badania i doświadczenia, jak również zwykła empatia, wskazują, że bicie dzieci jest złe, okrutne, a często – przeciwskuteczne. Ale XIX-wieczna europejska szkoła – przynajmniej na kontynencie, bo Anglia to specyficzny temat – o wiele częściej niż zmitologizowaną chłostę stosowała inny środek dyscyplinujący, a mianowicie tak zwaną kozę. W ten sposób nazywano mini-areszt, który miała w swoim budynku każda większa szkoła i niejeden uniwersytet. Uczeń mógł zostać zamknięty w kozie po lekcjach, mógł spędzić też w niej nawet kilka dni, zależnie od przewinienia.
Wiem, że to, co teraz napiszę, stanowi przełamanie pewnego tabu, szczególnie dla ludzi lewicy. Większość z nas pamięta szkołę jako instytucję opresyjną, mamy złe wspomnienia z lat szkolnych – i mamy też pozytywny przykład historyczny, jakim był Maj 68 i ówczesny bunt studentów przeciwko profesorom, który przyniósł liberalizację obyczajową. Jasne, że nam w Polsce przydałaby się taka liberalizacja i wiele moherowych nauczycielek zasługuje na to, żeby je pogonić razem z ich przywódcą, szkolnym katechetą. Jasne, że byłoby lepiej mieć szkołę lewicową czy choćby liberalną zamiast kato-szkoły. Ale tutaj nie jest mowa o tym, jaką mamy mieć szkołę, ale o czymś bardziej fundamentalnym: czy w ogóle będziemy mieć szkołę? Czy jesteśmy w stanie edukować i inkulturować następne pokolenia? Czy nasze społeczeństwo przetrwa? W relacji nauczyciel-uczeń odruchowo stajemy po stronie ucznia jako strony słabszej – podczas gdy od dawna „słabszość” ucznia wcale nie jest oczywista. Rzecz jasna, każdy proces przymusowej edukacji jest opresją. Ale kiedy szkoła staje się miejscem walki ucznia z nauczycielem, wtedy mamy opresję podwójną i co gorsza, chaotyczną. A lepiej mieć do czynienia z opresją kontrolowaną i ukierunkowaną na jakiś względnie sensowny cel, niż z wojną wszystkich ze wszystkimi, w której uczeń i nauczyciel krzyczą do siebie: „Ty chuju, wpierdolić ci?!” – i żaden z nich już nie pamięta, po co w ogóle przyszedł do tego budynku zwanego szkołą.
Myślę, że nawet w warunkach naszej szkolnej biedy i ciasnoty w większości szkół dałoby się wygospodarować jakieś pomieszczenie na szkolny areszt. Przeznaczony, rzecz jasna, nie dla tych, co nie odrobili lekcji czy się spóźnili – mówimy o sprawach poważnych – tylko dla tych, którzy wulgarnie i agresywnie próbowali zaatakować nauczyciela, obrazić go lub upokorzyć albo też zakłócić lekcję. Odsiadka powinna trwać co najmniej kilka dni i nie powinna wymagać zgody rodziców. Powinna być egzekwowana przez personel, a w razie oporu lub ucieczki ucznia – przez personel i policję.
Warto zauważyć, że nasza XXI-wieczna neo-koza mogłaby być jeszcze skuteczniejsza niż XIX-wieczna. W XIX wieku koza oznaczała izolację od rodziny i kolegów. W XXI wieku koza oznaczałaby także odstawienie komputera, tabletu, smartfona, konsoli i innych zabawek. Te rzeczy byłyby konfiskowane „więźniowi”. Wszelkie przesyłki od rodziny (jedzenie, bielizna) musiałyby być, niestety, rewidowane (potrafię sobie wyobrazić „kochającą” mamę, która zawija smartfona w naleśnik – ot tak, żeby móc sobie pogadać z pociechą). To mógłby być najdotkliwszy aspekt takiej kary, ze względu na przywiązanie dzisiejszych dzieci do elektroniki. Sam widziałem, jak nastolatek, któremu zapowiedziano tydzień bez komputera, zwymiotował ze stresu. Jedyną rozrywką ukaranego ucznia powinny być podręczniki i skserowane notatki z lekcji od kolegów. Tym powinien zajmować się „więzień”, żeby nadążyć za przerabianym właśnie programem i nadrobić zaległości – ze świadomością, że po wyjściu z kozy zostanie dokładnie przepytany.
Już sobie wyobrażam, jak moi oponenci zarzucają mi anachroniczność, nierealistyczny radykalizm (ciekawe, że co bym nie napisał, zawsze ktoś mi zarzuca nierealistyczny radykalizm), okrucieństwo w aksamitnych rękawiczkach i patriarchalizm. Ktoś na pewno powie, że to ja jestem złym uczniem: nie odrobiłem lekcji Foucault, nie nauczyłem się, że więzienie też jest torturą. No cóż, zawsze miałem osobliwe wrażenie, że tak pryncypialnie potępiając więzienie, Foucault trochę wybielał „tradycyjną”, czyli prawdziwą torturę. Ale przede wszystkim: nie chodzi tu o to, czy Foucault miał rację, czy nie. Chodzi o to, czy za dwadzieścia lat będą jeszcze ludzie zdolni przeczytać Foucault. Ktoś inny powie, że szkoły nie są logistycznie przygotowane na taką „penitencjaryzację edukacji”: przecież uczniów plujących, bekających, pierdzących, rzucających pociskami, wyzywających nauczycieli, pokazujących penisy, używających przemocy etc. jest w każdej szkole o wiele więcej niż pustych pomieszczeń, których można byłoby użyć jako kozy. Ja jednak jestem przekonany, że jak się raz i drugi „zaaresztuje” prowodyrów, to innym odechce się rozrabiać. Mniej winnych uczniów można też stawiać przed alternatywą: koza albo dodatkowa praca (na przykład napisanie wypracowania o jakiejś lekturze nadobowiązkowej).
Oczywiście, nie jestem tak naiwny, żeby wierzyć, że zastosowanie jednego środka dyscyplinującego całkowicie uzdrowi polską szkołę. Jej kondycja zależy od wielu innych czynników. Przede wszystkim, problemem jest zbrodnicza reforma Handkego, która powinna zostać anulowana. Powinny zostać zlikwidowane gimnazja (pod tym względem zgadzam się z Jarosławem Kaczyńskim), które polegają na tym, że izoluje się w jednym miejscu młodzież w najtrudniejszym wieku, oddzielając ją od spokojniejszych grup. Musimy też zastanowić się nad rewizją zasady „pieniądze idą za uczniem”. Ta zasada – w Polsce zresztą stosowana cząstkowo, niekonsekwentnie i wybiórczo – wydaje się słuszna z punktu widzenia ekonomicznego. Niestety, prowadzi do tego, że dyrektorzy szkół tolerują nieuctwo i rozwydrzenie, byle tylko utrzymać ucznia, bo uczeń to pieniążki…
A najważniejszym problemem jest to, że uznaliśmy, iż najważniejszym społecznym mechanizmem jest rynek, konsumpcja, dostarczanie przyjemności i to najlepiej tej jaskrawej, krzykliwej, ostrej (czyli wybijającej się ponad inne „konkurencyjne” przyjemności). Nie ma co się dziwić, że młodzi ludzie – uczeni od niemowlęcia, że tylko to, co eksplozją rozkoszy, jest godne uwagi – nie są w stanie poddać się szkolnej dyscyplinie. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie twierdzę, że w charakterze odtrutki trzeba im zaserwować porządną porcję stresu. Myślę raczej o zdobyczach skandynawskiego systemu oświaty, który – przynajmniej sądząc z tego, co się o nim pisze – stara się pokazać uczniom, że spokojne poznawanie, doświadczanie, tworzenie, zdobywanie wiedzy i umiejętności też jest przyjemnością. Dziesięć lat takiego systemu w Polsce i być może żadna koza nie będzie potrzebna.
Ale w tej chwili trzeba zrobić coś radykalnego – żeby rozwydrzeni uczniowie ochłonęli, żeby ci spokojniejsi przestali się bać, żeby nauczyciele nie chcieli bić.