Tomasz Piątek

Państwo bez długopisów

Trzeci Maja. Święto państwowe. Rocznica uchwalenia Konstytucji z 1791 roku. Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie, kiedy jako nastolatek przeczytałem sobie jej tekst. W szkole nieustannie tłumaczono nam, dzieciom, że uchwalenie tego dokumentu było niesamowitym wyczynem. Że to była pierwsza konstytucja w Europie, a druga na świecie. Że to wyraz i owoc wspaniałej, odwiecznie tolerancyjnej polskiej kultury czyli państwa bez stosów. Że nieważne, iż zaraz po jej uchwaleniu malowniczo upadliśmy jako państwo, ze stosami czy bez (tak zupełnie bez stosów to ono nie było). Nauczyciele tłumaczyli nam to wszystko, ale bardzo rozsądnie nie dawali nam Konstytucji 3 Maja do czytania. Ale przypadkiem tak się stało, że mój stryjek Irek, student historii, miał jej tekst. Otworzyłem niewielką książeczkę, a ze środka buchnęło kadzidłem i skisłą kapustą: katolicka religia panująca, zakaz apostazji, pańszczyzna chłopów, odebranie praw politycznych biednej szlachcie. Aha, powiedziałem sobie, czyli Konstytucja 3 Maja to też był miś na miarę naszych marzeń i naszych możliwości. Nieważne, co w niej napisano, ważne, że Konstytucja była i to wcześniej niż gdzie indziej. Dlatego możemy się nią chwalić, jak każdym rekordem, a że jest to rekord w próchnicy zębów, to już mniej ważne. Nie wiedziałem wtedy jeszcze zresztą, że konstytucje mieli starożytni Grecy, średniowieczni Arabowie, siedemnastowieczne Connecticut i San Marino, a w 1710 roku pierwszą konstytucję w nowoczesnym znaczeniu tego słowa stworzyli Ukraińcy (dokładnie Zaporożcy: tak zwana Konstytucja Pyłypa Orłyka czyli Uzgodnienia i Konstytucje Praw i Wolności Zaporoskiej Siczy). Przed nami konstytucje mieli także Korsykanie i Szwedzi.

Ale dobrze. Dobrze, że jedno z naszych najważniejszych świąt państwowych upamiętnia próbę modernizacji. Próbę mizerną i zakończoną ogólnym niepowodzeniem, jednak zawsze próbę. W tym dniu powinniśmy zastanowić się nad kondycją naszego państwa. I tak się złożyło, że w przeddzień święta mogłem tę kondycję zobaczyć w mikroskali. Mieliśmy państwo bez stosów (powiedzmy), mamy państwo bez długopisów.

Była kiedyś taka dobranocka czyli inaczej mówiąc, wieczorynka: Zlot Straszydeł. Jednym z jej bohaterów był dziennikarz, szalejący reporter. Dziennikarz jechał w tak zwany teren (na prowincję, dziś byśmy powiedzieli) i po drodze zabrał stracha na wróble w charakterze autostopowicza. Obaj panowie rozmawiają, rozmawiają i w pewnym momencie strach na wróble pyta dziennikarza: „A nie dziwi pana, że taki drewniany strach jak ja, rusza się, chodzi, gada?”. „Panie kochany – odpowiada reporter – mnie już nic nie zdziwi”. No więc sądziłem, że jestem jak ten dziennikarz. Kiedy kolega musiał zabrać dziecko ze szkoły państwowej, bo nieogrzewana, powiedziałem: „No tak”. Kiedy do drzwi zastukał kominiarz żebrzący o wsparcie dla biednej służby kominiarskiej, nie tylko spokojnie wysłuchałem jego popisów wokalno-poetyckich, ale nawet dziesięć złotych dałem. Wczoraj jednak mnie zatkało. Znowu zrozumiałem, że nic nie rozumiem – że nie wiem, w jakim kraju i na jakim świecie żyję.

Zadzwonił telefon, a w telefonie uprzejmy policjant zaprosił mnie na przesłuchanie. Chodziło o obrzydliwy, rasistowski rysunek Krauzego w „Rzeczpospolitej”, na który zwróciłem uwagę prokuraturze. Prokurator zlecił policji, żeby przyjęła ode mnie formalne zawiadomienie. To mnie trochę zdziwiło, ale pozytywnie. Nie spodziewałem się, że w kraju, w którym skinheadzi biją Afrykańczyków na ulicach, a policjant strzela do nich na stadionie, prokurator przejmie się jakimś rysuneczkiem. Fajnie, mówię, w takim razie jadę. Policjant poprosił mnie jeszcze, żebym dostarczył wydruk rysunku. To znów mnie trochę zdziwiło. Ale nie zastanawiałem się nad tym, tylko pojechałem na komendę.

Sympatycznego policjanta nie było, była za to sympatyczna, aczkolwiek dziwnie zestresowana policjantka.

– Czy ma pan wydruki?

– Nie – powiedziałem – bo nie mam w domu drukarki, ale jeśli jest pilna potrzeba, to możemy ściągnąć rysunek i wydruko…

I tu urwałem, bo popatrzyła na mnie dziwnie.

– Nie możemy – powiedziała – Nie możemy, bo nie ma internetu.

– No to jak naprawią…

– Nie naprawią, bo internetu nie ma w ogóle. Policja nie ma internetu, policji nie stać na internet.

Zaraz, zacząłem mówić sam do siebie w duchu, policja, najważniejsza służba publiczna w czasie pokoju, podstawa bezpieczeństwa obywateli, komenda w stolicy europejskiego kraju, zielona bezkryzysowa wyspa, dwadzieścia trzy lata nieustannego wzrostu PKB, rok 2013, internet, podstawowe źródło informacji o wszystkim, spora część ludzkości przeniosła tam swoje życie i działalność, także przestępczą, OK, przesłyszałem się. Ale popatrzyłem na panią oficer i zrozumiałem, że się nie przesłyszałem.

– Wie pani – zacząłem nieśmiało – Jestem wstrząśnięty, że policji nie stać na internet.

– Policji nie stać na papier i długopisy.

– A te na stole?

– A te na stole sami kupujemy, tak jak i papier: z własnych pensji. A jakie to są pensje, to pan wie. Do tego jeszcze to coś – i tu pokazała prastarą, skrzeczącą drukarkę igłową, która po raz trzeci próbowała wydrukować moje zeznanie i po raz trzeci zepsuła kartkę – to coś dopiero za piątym razem drukuje jak trzeba, więc papier szybko schodzi. Przychodzą tu właściciele różnych firm, wie pan, oni co dwa lata wymieniają sprzęt, jak widzą to wszystko, to chcą nam dać swoje używane rzeczy, ale nie mogą. Przepisy praktycznie to uniemożliwiają. Niech pan o tym napisze, jak pan jest dziennikarz.

No więc piszę. Piszę i próbuję sobie poskładać w głowie to, co zobaczyłem, z tym, co wiem. Co drugie morderstwo w Polsce pozostaje bezkarne, a na sto kradzieży wykrywa się sprawców czterech. Policjant jest nieskuteczny, ale za to brutalny. Policjant jest głupi, niedouczony, ksenofobiczny, homofobiczny, strzela do Nigeryjczyka, a jak trzeba bronić squatu przed nazistami, to przyjeżdża z godzinnym opóźnieniem, bo bardziej sympatyzuje z nazistami niż ze squattersami. Takie są nasze pretensje do policji. Ale czy policja bez grosza przy duszy może być inna? Jak policjant ma być skuteczny, kiedy pozbawiony jest podstawowych narzędzi pracy? Jak policjant ma być tolerancyjny i antyrasistowski, kiedy brakuje pieniędzy nie tylko na „otwierające umysł” szkolenia – ale na długopisy?!

A może część z tych pretensji powinniśmy zaadresować do siebie? Może powinniśmy byli już dawno zainteresować się problemem? Ludzie lewicy często odczuwają niechęć do policji jako do aparatu represji – ale bez tego aparatu nie przetrwa państwo i nie przetrwa społeczeństwo. Skoro bronimy wyrzucanych na bruk lokatorów i źle opłacanych pielęgniarek, to powinniśmy też bronić policjantów i policji. Tym bardziej, że im zastrajkować jest jeszcze trudniej niż pielęgniarkom. Krzysztof Mroziewicz opisywał kiedyś falę strachu, przerażenia i przemocy, jaka zapanowała w pewnym hinduskim mieście, gdzie policjanci ogłosili strajk. To prawda, nie jesteśmy Indiami – ale nie sądzę, że u nas byłoby inaczej. Wystarczy sobie przypomnieć pogrom Cyganów w Mławie czy pogrom „satanistów” w Płocku (polowanie z nożami na długowłosych mężczyzn).

Dlatego powinniśmy głośno krzyczeć o tym skandalu, jakim jest sytuacja policji w Polsce. Ciężkie miliardy wydawane są na rozsypujące się autostrady i lotniska, na idiotyczne stadiony, które rozpadają się przy pierwszym powiewie wiatru, na wątpliwe ekspedycje militarne, które nie przynoszą nam ani chwały, ani zysku. Kiedy oskarżamy taką politykę, kiedy pytamy, ile przedszkoli, szpitali i bibliotek można by wybudować za te pieniądze, pytajmy też o internet i długopisy dla policjantów. A gdy policjanci skojarzą, że to my krzyczymy w ich obronie, to może chętniej przyjadą do naszego squatu, gdy napadną tam na nas łysi bandyci.

Ale dość już o tym. Smutno mi się zrobiło po tej wizycie na komendzie, więc postanowiłem, że się rozerwę. A ostatnio rozrywam się za pomocą „Egzorcysty”. To takie katolickie pismo, które publikuje artykuły w rodzaju: Byłam gwałcona przez demona. Zastanawiam się, jaką frajdę musi mieć redakcyjny braciszek czy też ojczulek, który pisze te wszystkie „relacje”. Pewnie w seminarium trzeba być wyjątkowo aktywnym actimelkiem, żeby później dostać taką atrakcyjną fuchę. Nie, nie czytam „Egzorcysty”, jest to coś, co przekracza moje możliwości. Rozrywka polega na tym, że do nich piszę. Proszę się nie obawiać, nie dla nich, tylko do nich. Piszę do nich listy udając różnych czytelników i ciągle mam nadzieję, że kiedyś któryś wydrukują. Na przykład taki: „Zawsze wyśmiewałam się z Waszego pisma. Mówiłam, że ktoś, kto wymyśla takie bzdety, musi mieć nieźle pokręconą głowę. Aż pewnego dnia, kiedy to robiłam, wszystkie moje ulubione dzbanuszki malowane w kwiatki uniosły się na wysokość jednego centymetra i dopiero po chwili opadły”. Albo taki: „Droga Redakcjo. Jestem emerytowanym inżynierem z Rzeszowa, który z niejednego pieca chleb jadł. Niedawno idąc po ulicy zobaczyłem napis OIL GOGREB. W pierwszej chwili pomyślałem, że to reklama jakiejś marki paliw. Uderzyła mnie jednak demoniczna moc, niewątpliwie tkwiąca w słowie GOGREB. Po namyśle zorientowałem się jednak, że cały napis to nazwisko obecnego papieża napisane od tyłu! Chciałem Was zapytać, jaki jest cel tej bez wątpienia okultystycznej praktyki i jak można z nią walczyć? Czy ktoś życzy papieżowi źle? Pozdrowienia od mojej wnuczki, która regularnie Was czyta i najbardziej lubi demona”. 

A dzisiaj wyślę im akredytację na Zlot Straszydeł.

 www.tomaszpiatek.pl 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Piątek
Tomasz Piątek
Pisarz, felietonista
Pisarz, felietonista. Ukończył lingwistykę na Universita’ degli Studi di Milano. Pracował w „Polityce”, RMF FM, „La Stampa”, Inforadiu, Radiostacji. Publikował w miesięczniku „Film” i w „Życiu Warszawy”. Autor wielu powieści. Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka "Antypapież" (2011) i "Podręcznik dla klasy pierwszej" (2011).
Zamknij