Natchnął mnie Palikot. A dokładnie jego propozycja, żeby obniżyć próg legalnej inicjacji seksualnej do wieku lat 13. Palikot podobno powiedział coś takiego w telewizji i zrobił się straszny hałas z Giertychem w roli głównej. Ach, och, ta straszna radykalna „lewica” (???) realizuje program lobby pedofilskiego. Tak się jednak składa, że postulat Palikota to jest postulat skrajnej prawicy. W latach 90. zgłosiła go włoska partia postfaszystowska, a ustawę forsowała sama Alessandra Mussolini, wnuczka Wodza. Jak widać, jesteśmy sto lat za pingwinami, skoro nasza skrajna „lewica” stoi mniej więcej tam, gdzie pogrobowcy Duce. A właściwie już nawet tam nie stoi, bo Palikot, jak to on, wycofał się na z góry upatrzone pozycje i twierdzi, że nic nigdy takiego nie powiedział.
Co gorsza (co gorsza dla naszej „lewicy”) trzeba signorinie Mussolini przyznać, że miała więcej rozsądku niż Janusz Palikot i potrafiła swój postulat przedstawić w taki sposób, żeby społeczeństwo włoskie nie trzęsło się ze zgrozy na myśl o starych lubieżnych wujkach obłapiających apetyczne trzynastki. Faszystowska księżniczka zaproponowała, żeby ludzie w wieku lat 13–16 mogli uprawiać seks tylko z rówieśnikami albo z osobami starszymi od nich nie więcej niż o trzy lata. I włoska opinia publiczna oswoiła się jakoś z tym pomysłem, chociaż z początku samo jego sformułowanie mogło wydawać się ryzykowne, szczególnie dla prawicowej partii.
Bo prowokować trzeba umieć. My, polska lewica (z grzeczności zaliczę do niej Palikota) od dłuższego czasu prowokujemy i prowokujemy. Sondaże pokazują, że nasze prowokacje, jak je zebrać do kupy, dają jakiś tam efekt. Coraz więcej ludzi godzi się na związki partnerskie, a nawet związki partnerskie homoseksualne. Coraz więcej mediów zaczyna dostrzegać nierówności społeczne i wykluczenie jako problem. Nawet „W sieci” (teraz „Sieci”, bo Hajdarowicz wygryzł im „w”: proponuję taką manię pożerania „w” nazwać wżerstwem) opisuje niedole biednych polskich rodzin, chociaż podniesienie podatków nazywa złodziejstwem (czyli linia Kaczyńskiego: opowiadać bajkę o Polsce solidarnej i równocześnie podatki obniżać).
No więc mamy jakieś sukcesy, ale równocześnie przez cały czas jedziemy po bandzie czy też kroczymy po wąskiej linie. Nasze prowokacje wstrząsają ludźmi, ale wstrząsając, siłą rzeczy odstraszają od nas wielu z tych ludzi. Mało kto pamięta, o co chodziło Palikotowi ze sztucznym penisem, większość pamięta tylko sztuczny penis i myśli, że Palikot chce przerobić Polskę na jeden wielki sex-shop. Teraz znowu przylepią mu gębę pedofila. Ale nawet nie pedofilia najbardziej ludzi drażni. Chuj z seksem (używam słowa „chuj” nie na znak solidarności z Palikotem, ale na znak solidarności z Ewą Wójciak). Polaka jeszcze bardziej niż rozporek boli kieszeń. To, co mówimy o pieniądzach, jest dla przeciętnego leminga nie tylko prowokujące, ale straszne.
Na przykład, ja sam kiedyś napisałem, że gotów byłbym płacić dwa razy większe podatki. Ktoś inny (Jaś Kapela, o ile dobrze pamiętam) napisał pochwałę fotoradarów. To wszystko ma oczywiście sens, skoro chcemy promować skuteczne, aktywne państwo i transport publiczny. Ale kiedy mówimy o tym człowiekowi, który widzi przerażające rzeczy w urzędach skarbowych, albo człowiekowi, któremu właśnie zlikwidowano połączenie kolejowe lub autobusowe – to dla takiego człowieka nie jesteśmy śmiałym prowokatorem, otwierającym nowe myślenie. Dla takiego człowieka jesteśmy wrzodem na dupie gruźlika, wrednym szakalem, błazenkiem w sali tortur, który dodatkowo drażni kogoś, kto i tak cierpi. To oczywiście nie nasza wina, bo to nie my korumpujemy i likwidujemy, ale w tym kontekście nasz głos nie brzmi dobrze.
Myślę, że przyszedł czas, żeby wyjść poza etap prowokacji. Trzeba tworzyć i nagłaśniać programy, a przede wszystkim stworzyć coś w rodzaju myślowej ramy, w której programy mogłyby się pojawiać. Bo wyraźnie takiej ramy, takiego mentalnego środowiska przyjaznego programom w polskich głowach brakuje.
Sam chętnie napisałbym jakiś program. Nie dlatego, żebym uważał, że wiem, co robić. Nie jestem ekonomistą ani specjalistą od rządzenia, jestem pisarzem, zamiast propozycji mam intuicje. Ale pod jednym względem jestem fachowcem. Jestem copywriterem. Nie wiem, jaki program ekonomiczno-społeczny byłby dobry dla społeczeństwa, ale wiem, jaki program można dobrze opowiedzieć i fajnie zareklamować. Dlatego przedstawiam Państwu moje marzenia, marzenia propagandysty.
Proszę Państwa, nawet rządzący nami neoliberałowie przyznają po cichu, że stan państwa i społeczeństwa wymaga podniesienia podatków. Tego jednak głośno nie mówią. Nie mówią tego, bo przez lata wmawiali ludziom, że podatki to samo zło. Ludzie wierzą, że każda podwyżka podatków to spowolnienie rozwoju. Wiedzą też, że każda podwyżka podatków dla pracodawców zostanie zrzucona na barki tak zwanego szarego człowieka (pracownika i konsumenta). Jakie jest nastawienie pracodawców do jakichkolwiek społecznych obciążeń, wiemy ze słynnego listu Kaźmierczaka do Dudy (streszczając: mamy w dupie pomysły związkowców, nie chcemy płacić ZUS-u za pracowników, a jak będziecie nas zmuszać, to będziemy was oszukiwać, będziemy zwalniać ludzi, będziemy zatrudniać na czarno albo wyemigrujemy). Z podatkami zapewne byłoby podobnie jak z Kaźmierczakowym płaceniem ZUS-u, więc ludzie boją się podwyżki podatków, nawet jeśli bezpośrednio ich ta podwyżka nie dotyczy. Ludziom chce się też rzygać na dźwięk słowa „podatek”, bo widzą, czym stały się niektóre urzędy skarbowe. Do kin wchodzi oparty na faktach film Układ zamknięty, który opowiada o inspektorze podatkowym, który niszczy firmę, a potem sam przejmuje za bezcen resztki jej majątku, pozostając nadal w skarbówce (!). To przykład ekstremalny, ale jest o wiele więcej innych przykładów, mówiących o tym, że tak zwani skarbusie (podobnie jak sanepid, inspektoraty handlu itd. itp.) coraz częściej są ekonomicznymi mordercami do wynajęcia, których jeden biznesmen wynajmuje przeciwko drugiemu, żeby go zniszczyć. Prawica nagłaśnia te przypadki, twierdząc, że to pozostałość komunizmu, świadectwo szkodliwej wszechwładzy państwa. Gówno prawda. Jest to dowód na kompletny upadek państwa, dowód jego bolesnego braku, skoro jedna z jego najważniejszych służb przestała pełnić swoje funkcje, stała się brutalnym najemnikiem firm i korporacji, a nawet – jak w przypadku Układu zamkniętego – sama zajęła się szemranym biznesem.
Wobec takiego powszechnego nastawienia, władze starają się zwiększyć wpływy do skarbu, nie podnosząc oficjalnie podatków. Stąd fotoradary. Stąd śmierdzące PRL-em pomysły Rostowskiego, który domaga się, żeby każdy kontrahent w Polsce zmienił się w Sherlocka Holmesa (jeśli kupiłeś coś, co jest tanie, drżyj! Być może sprzedawca, żeby obniżyć cenę, nie zapłacił podatku, a więc jest złodziejem, a ty obiektywnie jesteś paserem i zostaniesz ukarany – no chyba, że przy zakupie wdrożysz prywatne śledztwo w sprawie podejrzanie niskiej ceny). Stąd pomysły na likwidację bibliotek i innych publicznych instytucji w terenie – bo władze lokalne też szukają oszczędności i kasy, gdzie się da. Stąd drastyczne podniesienie cen biletów transportu miejskiego w Warszawie (w ciągu roku najtańszy bilet skoczył z 2 PLN na 3,40) przy równoczesnej likwidacji wielu niezbędnych linii autobusowych (chociaż nie na wszystkim się oszczędza: władze Warszawy przyznały sobie premie niemal równe oszczędnościom z likwidacji jednej spośród najbardziej popularnych linii). I tak dalej, i tak dalej.
Efekt jest taki, że człowiek – jako obywatel i jako podatnik, jako kontrahent i jako przedsiębiorca, jako kierowca i jako pasażer autobusu, a nawet jako pracownik/ewentualny bezrobotny – przegrywa na całej linii. Jest nie tylko biedniejszy i gorzej obsłużony przez sektor publiczny, ale jest także obiektem cichego polowania. W tej chorej loterii podatkowej może trafić mu się zły los. Jeśli jest przedsiębiorcą, straci majątek. Jeśli jest pracownikiem, straci pracę, gdy firmę zniszczy „prawo Rostowskiego” albo skarbuś-cyngiel.
O tym wszystkim mówi głównie prawica. Szkoda. Tak ważny temat powinniśmy jej odebrać. Jak to sobie wyobrażam?
Po pierwsze, powinniśmy zaproponować nowe myślenie, New Deal w kwestii podatków. Powiedzieć głośno: król jest nagi, nie da się dalej udawać, trzeba go w coś ubrać. Ściepa na kapotę dla króla. Ale uczciwa ściepa. Podnieśmy trochę te podatki – ale w zamian za to nie traktujmy ludzi jak potencjalnych przestępców, nie zmuszajmy ich do udziału chorej loterii. Panie przedsiębiorco: dwa procent więcej i schodzisz z celownika (marzenia propagandysty: hasła w głowie same mi się rodzą).
Po drugie: krwawa (a w każdym razie bardzo ostra) czystka w urzędach skarbowych i innych inspektoratach. Szkolenia, dyscyplina, nadzór, opieka psychologiczna, wszystko po to, żeby przywrócić inspektorom etos urzędnika państwowego. Wysokie pensje i surowe kary za nieuczciwość. Żadnych premii, żadnych procentów od „odzyskanego majątku państwa”. Bo czy chcieliby Państwo żyć w kraju, w którym zarobki policjanta zależą od ilości dokonanych przez niego aresztowań?
Po trzecie: ulgi. W latach 90. wciąż była mowa o ulgach podatkowych dla przedsiębiorców – ale o ulgach inwestycyjnych. To wynikało z chorej wiary w teorię skapywania (że gdy bogaty się wzbogaci, to jego bogactwo będzie skapywać w dół, do biedniejszych) i z chorego kultu PKB (że inwestycje podnoszą PKB, a PKB to nasze wspólne bogactwo). To oczywiście nieprawda, bo nie skapuje tak, jakbyśmy chcieli, a PKB to ani wspólne, ani bogactwo (PKB mówi, ile wyprodukowaliśmy, ale nie mówi, jak ta kasa jest dzielona w społeczeństwie ani ile jej w kraju zostaje). Patrząc na ceny i płace, można nawet dojść do takiego wniosku, że PKB nam rosło, a poziom życia się obniżył. Nie wiem jak Państwu, ale mnie narzuca się pytanie: czemu nie wprowadzić ulg, które będą promować wzrost – ale nie wzrost PKB, tylko wzrost poziomu życia? Dlaczego nie miałby korzystać z ulg podatkowych przedsiębiorca, który lepiej opłaca swoich pracowników? Dlaczego nie wprowadzić ulg socjalnych zamiast inwestycyjnych? Oczywiście, aby uzyskać taką ulgę, wzrost płac musiałby być sprawiedliwie rozłożony pomiędzy wszystkich pracowników, bez szwindli w rodzaju: „podwajam pensję sobie i szwagrowi, a potem odbieram to z podatków”. Przewiduję krytykę tego pomysłu za pomocą argumentu: „wyższe płace to wyższe ceny, co zarobi pracownik, to straci konsument”. Bardzo chętnie posłucham tej krytyki, jeżeli krytyk mi wytłumaczy, dlaczego teraz ceny są tak wysokie, choć ludzie zarabiają tak mało. Gdzie ta kasa po drodze znika, co to za czary? Przy okazji zaznaczę, że bardzo podoba mi się pomysł Pawlaka, aby na każdym towarze oprócz ceny widniała także cena producenta. Ja bym wyszczególnił jeszcze koszt robocizny. Bo jak to jest, że robi się but za trzy dolary (z czego pracownik dostaje parę centów), a sprzedaje się ten sam but za sto siedemdziesiąt dolarów? Czy na pewno obsługa logistyczno-marketingowa każdego jednego buta aż tyle kosztuje?
Po czwarte: uznanie. Wiem, wiem, przez te dwadzieścia lat mieliśmy tyle do czynienia z tyloma znakami jakości, kapitułami, fair trade’ami, że to kompletnie zdążyło się skompromitować. Już tylko po najgłuchszej prowincji jeżdżą komiwojażerowie złudzeń i pytają lokalnych biznesmenów: „Panie, chcesz pan Znak Znakomitej Jakości? Jedyne pięćset złotych”. Zagraniczne, światowe fertrejdy też się posprzedawały (marka Body Shop należy do L’Oreala). Żeby przywrócić wiarę w coś takiego, trzeba stworzyć jeden silny znak jakości dla firm, które lepiej opłacają pracowników. Nie przyznawany przez urzędników, tylko przez kapitułę związkowców, dziennikarzy i ekonomistów z zachowaniem przejrzystej procedury. Wypromowany przez media, nasz znak na produktach i materiałach informacyjnych informowałby, że firma jest uczciwa i odpowiedzialna społecznie, dobrze opłaca pracowników, a twoja forsa, konsumencie, idzie nie tylko na egzotyczny pałac prezesa w ciepłych krajach, ale także na mieszkanko pana Kowalskiego, który stał przy taśmie produkcyjnej. I już mam pomysł na logo: przekreślony kajman w kółku (z hasłem: twoja kasa nie płynie na Kajmany).
Domyślam się, że niektórzy spośród Państwa powiedzą: to bez sensu, każda regulacja to pożywka dla szwindli. Ale bez sensu jest właśnie takie rozumowanie: czy mamy w ogóle zrezygnować z prawa dlatego, że niektórzy będą je łamać? Domyślam się też, że inni spośród Państwa się oburzą: dlaczego na lewicowym portalu tyle piszę o biznesie, o ulgach dla przedsiębiorców, o uznaniu dla nich? Ano, proszę Państwa, są dwie szkoły: falenicka i otwocka. Szkoła otwocka mówi: „zabić smoka”, szkoła falenicka mówi: „lepiej go ujeździć”. I jakoś tak się dzieje, że ci, co smoka zabili, wyszli na tym gorzej, niż ci, co smoka ujeździli. Nawet Lenin po tym, jak zabił smoka, stwierdził, że nie poradzi sobie bez swojego małego, ujeżdżonego smoczka i wprowadził NEP. Jeśli jesteśmy zwolennikami szkoły falenickiej i nie zabijamy smoka, to musimy się z tym smokiem liczyć. Każdy, kto przeczytał książkę o Zaklinaczu Koni, wie, że lepiej się ujeżdża na słodko niż na ostro. To prawda, że mamy coraz większe sukcesy w docieraniu z naszymi tematami do mediów, ale jeśli nie ujeździmy smoka, to on zawsze nam przeciwstawi swoje media, swoje tematy i swoich ekspertów. I wszystko to w lepszym gatunku niż nasze, bo smoka na to stać. Jeśli nie chcemy zostać wiecznymi, medialnymi krzykaczami, z których gadania nic nie wynika, musimy coś zaoferować biznesowi. Na przykład: spokój i uznanie w zamian za wyższe podatki. Jak to w biznesie, coś za coś. Bez tego nie zmienimy społeczeństwa i nie polepszymy życia tych, którzy biznesmenami nie są.
Oczywiście, to wszystko to tylko marzenia propagandysty, nie propozycje ekonomisty. Byłbym wdzięczny, gdyby jakiś ekonomista skrytykował ten felieton, wskazał mi błędy – a potem powiedział, jak lepiej można spełnić moje marzenia. Ale tak się pewnie nie stanie, bo debata programowa jeśli nie zdechła, to pogrążyła się w śpiączce. Niemniej publikuję moje marzenia, bo uważam, że przynajmniej dla celów ćwiczebnych warto czasem sformułować program, choćby pobieżny, intuicyjny i błędny. Jakoś tak jest, że nakreślenie nawet błędnego programu może otworzyć dyskusję i stworzyć tę myślową ramę, w której mogą rodzić się następne programy.
www.tomaszpiatek.pl