Na zdrowy rozum katolicy, którzy wierzą w człowieczeństwo zarodków, powinni domagać się, żeby każde zapłodnienie odbywało się sztucznie...
Jest takie powiedzenie, że piłka nożna to taki sport, w który wszyscy grają, a na końcu wygrywają Niemcy. Właśnie dlatego zrezygnowałem z kariery piłkarza, która rysowała się przede mną we wczesnej młodości. Zostałem pisarzem, bo po co męczyć się na boisku, skoro i tak wiadomo, kto wygra? Z tych samych przyczyn programowo staram się nie wypowiadać w kwestii in vitro. Nie chcę brać udziału w szopce, która polega na tym, że prowadzimy poważną dyskusję, rozważamy wszystkie opinie, a na końcu katolicy znowu odbierają nam prawo do czegoś. Następna pewnie będzie uroczysta debata o przekleństwach, po której zostanie ogłoszone, że nie wolno mówić „diabelnie”, „do diabła” i „tam do diaska”.
Zainteresował mnie jednak pewien aspekt „debaty o in vitro”, który pojawił się na jej marginesie, a właściwie pojawiał się i znikał. Od czasu do czasu ktoś wspominał, że przy naturalnym zapłodnieniu masa zarodków też umiera. I pojawiało się pytanie (pojawiało i znikało), czy naturalna prokreacja nie jest też masowym morderstwem, cichym Holocaustem? Postanowiłem sprawdzić, jak to jest. Oczywiście, nie do końca się dowiedziałem. Odkąd nauka się sprostytuowała, każde lobby ma swoich profesorów gotowych udowodnić, że kot to forma żaby, Coca-Cola jest zdrowsza od wody, a powietrze należy sprywatyzować (ale by nam wzrosło PKB!). Jedni piszą, że przy naturalnym poczęciu umiera 70% procent zarodków. Inni, że 60%. Jeszcze inni, że 30%. Tymczasem przy in vitro obumiera ich 14–20%. Na zdrowy rozum katolicy, którzy wierzą w człowieczeństwo zarodków, powinni domagać się, żeby każde zapłodnienie odbywało się sztucznie…
Oczywiście, że nie. Nie tylko dlatego, że pozostaje kwestia zamrożonych i niewykorzystanych zarodków, które podobno są niszczone, aczkolwiek profesorzy od in vitro zapewniają, że wcale ich nie niszczą, tylko zamrażają i być może kiedyś wykorzystają (błysnęła mi przerażająca wizja coraz większych chłodni coraz bardziej wypełnionych zamrożonymi zarodkami, których nikt nie chce; w moim odczuciu, jeśli zarodki są ludźmi, to zamrożenie człowieka, żeby czekał „na święty Dygdy, co ji nimo nigdy”, jest niemal równe zabójstwu). Pomijając sprawę zamrożeń, katolicy tacy jak Terlikowski i inni frondziarze są maksymalistami. Nie powinni się godzić na 14–20%, nie powinni się godzić nawet na 1%, nie powinni się godzić nawet na śmierć jednego zarodka. Ale dla tych samych przyczyn nie powinni się godzić na 70, 60 czy 30%, czyli na naturalne zapłodnienie.
Postanowiłem sprawdzić, jak katolicy sobie radzą z tą moralną zagwozdką, i zacząłem czytać, co na ten temat piszą.
A piszą różne rzeczy. Jedni żałują, że nie mają wpływu na naturalne obumieranie zarodków (jak rozumiem, każda kobieta powinna rodzić pięcioraczki; domyślam się, że prace trwają i nauka katolicka kiedyś osiągnie ten szczytny cel). Inni twierdzą, że doprowadzenie do naturalnego obumierania zarodków poprzez zwykłe zapłodnienie nie jest czynem nagannym moralnie, bo jest – właśnie – naturalne. I porównują to do wysokiej śmiertelności noworodków w średniowieczu. Wtedy też było wiadomo, że co dziesiąty noworodek przeżyje, ale rodzić trzeba było, bo Bóg nakazał człowiekowi się rozmnażać.
Przyznać muszę, że jest to dla mnie bardzo dziwna argumentacja. Po pierwsze, katolicy lubią stopniować grzechy (jeśli chodzi o protestantów, to sprawa jest bardziej skomplikowana, nie będę się tutaj wdawał w rozważania na ten temat). Nie uwierzę, że dla katolików bezdzietność – zlekceważenie nakazu rozmnażania się – jest większym grzechem niż morderstwo, tym bardziej że Kościół katolicki gorąco zachwala dziewictwo jako model życia, nie tylko dla kleru.
Po drugie: czy naturalna rzeź jest lepsza od nienaturalnej? Mordować ludzi cyklonem B jest grzechem, ale maczetą już nie, bo morderstwo obywa się bez chemii (to by tłumaczyło postawę rwandyjskiego kleru i pewnego prawobrzeżnego arcybiskupa)? Pozwolić ludziom umrzeć z głodu to nie grzech, bo śmierć z głodu jest naturalna? Wreszcie argument o wysokiej śmiertelności noworodków w średniowieczu jest absurdalny. Jeżeli mam sposób na ograniczenie takiej śmiertelności i z niego nie korzystam, to nie grzeszę? Tutaj katoliccy czciciele zarodków niebezpiecznie zbliżają się do tych pożal się Boże „postmodernistycznych etyków”, którzy stwierdzili, że dopuszczalna jest „aborcja pourodzeniowa”, czyli zabicie dziecka w pierwszych trzech tygodniach samodzielnego życia.
Pojawił się też argument-młot (no, powiedzmy młotek): jeśli zarodek naturalnie obumiera, to znaczy, że Bóg tak chciał. Jest to argument idiotyczny, szczególnie gdy przytaczają go katolicy, którzy przecież wierzą w wolną wolę. Jeżeli ja, mając świadomość, że kopulacja może skończyć się zapłodnieniem i śmiercią zarodków/ludzi, przystępuję jednak do kopulacji, to znaczy, że jestem odpowiedzialny za ewentualną śmierć tych zarodków/ludzi. Koniec i kropka.
W tej sytuacji episkopat, kler, Terlikowski, frondziarze i inne Gowiny powinny święcić prezerwatywy i głośno domagać się ustawowego nakazu antykoncepcji. Dla niekatolików oczywiście. Katolikom tak zwana sztuczna antykoncepcja jest wzbroniona, tak zwane naturalne metody nie chronią ich w pełni przed zapłodnieniem, a masturbować się też im nie wolno. Dlatego wszyscy katolicy powinni żyć w dziewictwie. To, że demografia by nam się załamała i opustoszałaby Polska, albo i planeta, to oczywiście bardzo smutne, ale nieuniknione. Nie możemy się rozmnażać kosztem morderstw.
Napisałem to, co tutaj napisałem, myśląc, że to fajna prowokacja, erystyczne przegięcie pały i reductio ad absurdum. A po chwili zdałem sobie sprawę, że przecież moja propozycja jest kompromisowa, liberalna, zgniła, wręcz cuchnie duchem Soboru („Koń trojański w mieście Boga”, jak o tym duchu Terlikowski mawia za von Hildebrandem). Walcząc o zakaz in vitro, Terlikowscy próbują prawnie narzucić nam katolicki punkt widzenia w kwestii zarodków. Bo uważają, że etyka katolicka jest prawem naturalnym albo nadnaturalnym wyrazem woli Bożej, albo i jednym, i drugim (nie pytajcie o logikę), więc powinna obowiązywać wszystkich. Dlaczego więc frondziarze mieliby ograniczyć się tylko do człowieczeństwa zygot? Powinni prawnie narzucić nam wszystkim katolicką wizję seksu w całej rozciągłości, włącznie z zakazem prezerwatyw i masturbacji. Powinni wprowadzić Powszechny Nakaz Dziewictwa. Terlikowski przecież by na tym specjalnie nie ucierpiał. On uprawia seks głównie dla rozmnażania, a pięcioro dzieci już ma.
A na serio: wszystkie wyżej wymienione fakty wskazują na to, że katolicy tak naprawdę nie uważają zarodków za ludzi. Gdyby traktowali swoje dogmaty serio, żyliby w dziewictwie.
Cały ten cyrk z człowieczeństwem zarodków i opłakiwaniem zygot bierze się z sadomasochizmu. A dokładnie, z masochizmu pod tytułem: „Narzućmy sobie absurdalne zakazy, narzućmy sobie cierpienie, bo im bardziej cierpimy, tym bardziej zasłużymy na zbawienie„ (to wynika z teologicznej ignorancji: zbawienie jest darem łaski i nie można sobie na nie zasłużyć). I z sadyzmu po tytułem: „A przede wszystkim narzućmy te zakazy innym; patrzmy, jak się męczą pod naszą władzą”.
Byłbym wdzięczny, gdyby jakiś katolik zaszczycił mnie polemiką (najlepiej tutaj, na łamach Dziennika Opinii, bo w naszych debatach nie jest tak, że katolicy zawsze muszą wygrać). Ale najprawdopodobniej tak się nie stanie, bo… Bo.
I tym optymistycznym akcentem kończę. Tam do diaska.