Byłem wczoraj na gali nagród „Okulary Równości” (moja Hania była nominowana, za książeczkę o biedzie!) i patrzyłem, jak Maria Czubaszek odbiera nagrodę za swoje odważne wypowiedzi o aborcji. Zastanawiałem się, jak to jest: osobiście uważam, że aborcja jest czymś, czego należy unikać, a mimo to mam dla Marii Czubaszek większą sympatię niż dla Jana Pospieszalskiego. Może dlatego, że Maria Czubaszek nie poluje na ludzi, a Pospieszalski chodzi jak lew ryczący i tylko patrzy, kogo by tu potępić. Może dlatego, że katolicy, narzucając nam wszystkim zakaz aborcji w sposób zarazem tyrański i nieskuteczny, postawili sprawę na ostrzu noża. Wybrali rolę wroga demokracji i zdrowego rozsądku, a kogoś takiego niechętnie się słucha – na pewno nie chce się analitycznie rozgrzebywać agresywnych kazań z wrogiej ambony, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ten wróg nie ma jakichś 25 procent racji.
Ja jednak źle się czuję w takiej sytuacji, w której trzeba się opowiedzieć po jednej ze stron i po dokonaniu wyboru już więcej nie myśleć, tylko zwalczać drugą stronę. Mam taką cechę – może dziecinną – że staram się zawsze domyśleć sprawę do końca. Tak też jest w kwestii aborcji. Tym bardziej, że traktuję tę kwestię osobiście. Zrobiłem kiedyś coś złego, zmusiłem kobietę do aborcji i teraz tego żałuję. Mógłbym teraz w jakimś programie telewizyjnym zrobić coming out równie głośny jak Maria Czubaszek, tyle że w drugą stronę. Mógłbym wystąpić jako wróg aborcji na lewicy (były już takie precedensy, był Pier Paolo Pasolini, komunista i zdeklarowany gej, a zarazem pro-life fighter). Nie chcę sobie nawet wyobrażać, ile pochwał i pieszczot bym zebrał od różnych obmierzłych typów z prawicy. Nie zrobię tego. Nie tylko dlatego, że nie jestem głodny takich pochwał. Przede wszystkim dlatego, że gdy próbuję domyśleć sprawę do końca, znikają wszelkie pewniki, antyaborcyjne tak samo jak proaborcyjne.
Argumenty naukowe żadnej ze stron, mające świadczyć, że zarodek jest lub nie jest człowiekiem, nie przekonują mnie. To, że zarodek zawiera genotyp mającej powstać osoby, nie znaczy koniecznie, że zarodek jest tą osobą. Mój palec też zawiera mój genotyp, ale nawet po odcięciu nie uznam go za autonomiczną osobę, za bliźniaka, za mniejszego mnie (MiniMe, powiedziałby Cezary Michalski). Wyobraźmy sobie taką gogolowską sytuację, że po odcięciu mój palec nadal żyje – to przecież i tak nie pójdę mu wyrobić dowodu osobistego. Z drugiej strony argument mówiący, że przez pierwsze miesiące ciąży płód nic nie czuje, też nie dowodzi, że nie jest on człowiekiem. Można uznać, że jest po prostu nieprzytomnym człowiekiem. Nieprzytomnym, ale takim, o którym wiemy, że niedługo osiągnie przytomność i będzie normalnie żył. Nie zabijemy przecież kogoś takiego, nie poddamy go eutanazji.
Jestem chrześcijaninem i podstawowym punktem odniesienia jest dla mnie Biblia. I tutaj niespodzianka: Biblia nic nie mówi o aborcji (pamiętam, jak się Hania zdziwiła, kiedy się o tym dowiedziała: wielka batalia prowadzona przez katolików nie ma podstawy w tym, co jest Źródłem chrześcijańskiej wiary). W księdze Jeremiasza i w księdze Izajasza Bóg mówi do człowieka: „Znałem cię już w łonie twojej matki”. Bóg uznaje rozwijającego się w łonie matki Jeremiasza za człowieka. Myślę, że tutaj wszyscy lub prawie wszyscy, wierzący i niewierzący, zgadzamy się z Biblią: człowiek zaczyna się w łonie matki. Pytanie tylko, kiedy dokładnie człowiek w tym łonie się zaczyna. Bóg nie mówi, w którym momencie płodowego rozwoju Jeremiasza rozpoznaje go jako Jeremiasza. Mówi tylko: w łonie matki. Nie mówi: w pierwszym, w trzecim, czy w szóstym miesiącu tego przebywania w łonie. Nie mówi, czy od samego początku, czy od dwunastego tygodnia ciąży. Określone jest tylko miejsce (łono matki), a nie czas, nie moment.
Ani nauka, ani Biblia nie dają odpowiedzi na pytanie o aborcję. Pozostają wątpliwości. Można zawsze powiedzieć, jak to mówi wielu katolików, że wątpliwości interpretuje się na korzyść potencjalnego skazańca. W sytuacji, w której nie wiem, czy w pokoju ktoś jest, nie wrzucę do środka granatu, bo a nuż ktoś jest. Ten argument zdaje się logicznie i elegancko przesądzać sprawę na rzecz zakazu aborcji. Kryje się w nim jednak cała wielka piramida pychy. Opiera się on na założeniu, że moje wątpliwości – wątpliwości człowieka postronnego, legislatora, przeważnie zresztą mężczyzny – więcej znaczą niż ewentualny brak wątpliwości u matki. Opiera się on na założeniu, że oto ja, człowiek postronny, lepiej wiem – a nawet LEPIEJ NIE WIEM – co matka nosi w swoim łonie. Lepiej od samej matki.
To znaczy, że wątpliwości się mnożą. Nie wiem, czy płód jest człowiekiem, czy nie. I nie wiem, kto powinien o tym podejmować decyzję, społeczeństwo czy matka. Zgadzam się z tym, że już sam fakt występowania wątpliwości jest argumentem za zakazem aborcji – ale czy wystarczającym, aby zlikwidować autonomię matki? Ja prywatnie już raz zlikwidowałem tę autonomię w celu aborcyjnym i to było złe. Nie chcę jej teraz publicznie likwidować w celu antyaborcyjnym.
Wobec tych wszystkich wątpliwości i wątpliwości do wątpliwości, komuś, kto próbuje domyśleć sprawę do końca z obywatelskiego i zarazem chrześcijańskiego punktu widzenia, pozostaje rozwiązanie być może mało malownicze, być może banalne, ale chyba jedyne sensowne: dążyć do eliminacji aborcji bez ograniczania autonomii matki. Czyli walczyć o tanią i powszechnie dostępną antykoncepcję oraz o rzetelną edukację seksualną w szkołach. A tak się akurat składa, że te spokojne i nieinwazyjne metody eliminacji aborcji są o wiele bardziej skuteczne niż tyrański i nieskuteczny zakaz prawny.
Pisząc powyższe zgrzebne słowa, zapewne rozczarowałem każdego, kto marzy o romantycznej – nieważne, proaborcyjnej lub antyaborcyjnej–- krucjacie z fanfarami, o walce dobra ze złem w samo południe. Spieszę pocieszyć: żeby wprowadzić w Polsce tanią antykoncepcję i wychowanie seksualne, potrzebna będzie nielicha krucjata, ostra walka ze złem. Walka ze złem w czarnej sutannie.
Na koniec odnotuję, że Daniel Passent zaatakował Hanię w „Polityce” za jej tekst pod pięknym tytułem „Pierdolę, nie rodzę”, który ukazał się w „Przekroju”. Passent, który jest inteligentnym człowiekiem, tym razem postanowił udawać, że nie rozumie, o co Hani chodzi – czyli wybrał tak zwaną taktykę rżnięcia głupa. Panie Danielu, to ryzykowna taktyka. Kto rżnie głupa, ten na głupa wychodzi.