W tekście Ku definicji teatru popularnego z roku 1954, Roland Barthes pisze:
W tekście Ku definicji teatru popularnego z roku 1954, Roland Barthes pisze:
„Teatr, w którym nie nudzi się nikt, obojętnie z jakiej klasy społecznej pochodzi, to teatr grający Corneille’a, Moliera, Szekspira czy Kleista”.
Barthes nie jest idealistą. Powołuje się w tym tekście na przykłady z francuskiego życia teatralnego owych czasów: na sukcesy Vilara z klasyką francuską i na grupy teatralne jeżdżące po prowincji francuskiej, grające autorów wyżej wymienionych. W obecnej dyskusji o teatrze w Polsce, takiego zdania nikt nie wypowiada.
Stało się tak, ponieważ uwierzyliśmy w fałszywą sprzeczność, że teatr może być albo artystyczny, albo masowy. Przemysł rozrywkowy przekonał nas, że tłumy pójdą tylko na mecze piłki nożnej, dość głupie lub patriotyczno-religijne filmy i nieambitne spektakle. My, twórcy i widzowie teatralni, zaakceptowaliśmy następujące warunki dyskusji: ludzie masowo przyjdą tylko na sztuki dość łatwe, w których grają gwiazdy znane z telewizji. Artystyczny teatr nie jest dla mas. Teatr jest zatem albo komercyjny, albo elitarny.
Taki sposób ujęcia opcji repertuarowych, jakie dziś ma teatr, prowadzi bezpośrednio do zakwestionowania sensu dotacji w ogóle. Skoro na artystyczny teatr „zwykli widzowie” nie chcą chodzić, a na spektaklach, które zapełnią widownię, czyli na niezbyt wyrafinowanych sztukach z gwiazdorskimi obsadami, da się zarobić — to teatr albo może na siebie zarabiać, i nie potrzebuje dotacji, albo jest rozrywką dla elit, i jako taki niepotrzebny społeczeństwu, i też nie potrzebuje dotacji. Wystarczy porównać wyniki: większość ambitnych teatrów korzystających z dotacji i grających ambitny repertuar gra rzadko, i do niepełnej sali. Teatry komercyjne grają często i do pełnej sali. Wniosek jest oczywisty. Wszystkie teatry powinny działać jak teatry Komedia, Polonia, 6. Piętro. Bronimy dzisiaj „teatru artystycznego”, który się nie legitymuje ilością widzów, lecz ich jakością: największe autorytety chwalą nasz teatr, jest zapraszany za granicę, a nawet do Avignon. Ale wobec potęgi, jaką jest rachunek ekonomiczny, te argumenty zawsze są w defensywie.
Opozycja artystyczny–komercyjny jest problematyczna nie tylko dlatego, że takie zestawienie najczęściej działa na niekorzyść teatru artystycznego. Ta opozycja stała się totalizująca, i wyklucza inne składy widowni: spektakl jest albo ambitny, albo ma nabijać kasę. Dualizm ten jest fałszywy, ponieważ wyklucza możliwość teatru popularnego – równocześnie ambitnego i masowego.
O teatrze popularnym chyba wszyscy zapomnieli. Wydaje się, że od czasu Hanuszkiewicza takiego teatru w Polsce nie ma – i myśmy po raz kolejny wszystko zapomnieli. Sprzeczność między teatrem ambitnym a masowym jest nam zawsze przedstawiana jako coś nieuchronnego. Zapomnieliśmy, że możliwy jest teatr ambitny i masowy. Trudno nam uwierzyć, że Dario Fo pokazywał swoje równocześnie mądre. polityczne, piękne i wysmakowane spektakle w olbrzymich halach tysiącom widzów. Straciliśmy wiarę, że sztuka w może w ten sposób działać, i cieszymy się, kiedy zapełnimy 100-osobową widownię.
Jak do tego doszło? Uwiedzeni przez niewątpliwy urok międzynarodowego obiegu artystycznego, zauroczeni brzmieniem nazwisk takich jak Carp, Bondy, Lilienthal czy Moitier, brzmieniem obiecującym widownie festiwalowe, poważne spotkania z widzami po spektaklu, świetne restauracje i skacowane śniadania w hotelach w samym centrum, my – czyli większość twórców teatru publicznego – zajmujemy się uwodzeniem naszych kolegów, grupy profesjonalistów, zapominając o społecznych możliwościach systemu teatralnego, który bądź co bądź jeszcze w Polsce istnieje. Systemu, który jest jeszcze wciąż bardzo bogaty i daje dyrektorom i zespołom wiele narzędzi, by tworzyć kulturę dla wszystkich obywateli, nie tylko tych, którzy mają nawyk chodzenia do teatru lub robią to z obowiązku zawodowego. Także dla tych, którzy w teatrze jeszcze nie byli, i których rodzice i dziadkowie też w teatrze nie byli.
Nie przypominam sobie ani jednej rozmowy z dyrektorem teatru, którego celem było dotarcie do widowni wykluczonych z kultury. A że to jest możliwe, jest oczywiste, i są na to dowody: wszyscy pamiętamy heroiczne opowieści o zapraszaniu wałbrzyskich sąsiadów do teatru na Lot nad kukułczym gniazdem. Rok temu, Instytut Teatralny odbył tournée z namiotem po głębokiej prowincji. Ale jakoś nie legitymujemy się jako środowisko tymi osiągnięciami, i lepiej się czujemy, przypominając o tym, że przecież nasi reżyserzy to i w Wiedniu, i w Berlinie, i w Tel Awiwie pracowali. Zbliżamy się bardzo do tych polityków, którzy na każdym spotkaniu z ludźmi kultury tłumaczą, jak ważna jest kultura w promocji Polski za granicą, zapominając o tym, że są też obywatele w kraju, którzy ciągle nie korzystają z międzynarodowego sukcesu polskich artystów.
Brakuje teatru popularnego: teatru ambitnego, dającego widzom przyjemność, adresowanego do szerokiej publiczności, mówiącego krytycznie o świecie, będącego prawdziwą alternatywą dla rozrywki komercyjnej, której celem jest (siłą rzeczy) wyciągnięcie jak największej ilości pieniędzy od widza. Celem teatru popularnego jest dostarczenie widzowi jak najlepszej i najmądrzejszej rozrywki. Mówiąc najkrócej: tam, gdzie teatr komercyjny stara się oczarować widza, tam teatr popularny stara się mówić prawdę.
Ale żeby taki teatr był możliwy – teatr, w którym widz nie jest traktowany jako klient – bilety nie mogą być drogie. Bilety do teatru, o którym piszę, nie mogą kosztować sto złotych, ani pięćdziesiąt złotych. Mogą kosztować najwyżej tyle, co bilet do kina, a najlepiej byłoby, gdyby były jeszcze tańsze. Takie ceny biletów da się osiągnąć tylko poprzez publiczne dotacje.
Według Barthes’a, teatr popularny łączy trzy cechy: 1) ambitna dramaturgia 2) masowa publiczność i 3) awangardowa inscenizacja. Dzisiaj w Polsce, kombinacja proponowana przez Barthes’a wydaje się marzeniem. Czy spełnienie takiego marzenia jest rzeczywiście niemożliwe? Naprawdę popularny teatr, docierający do mieszkańców miast i wsi, biednych i bogatych dzielnic, byłby dużym krokiem w stronę demokracji. W obecnej sytuacji, artykuł szósty konstytucji, mówiący, że „Rzeczpospolita Polska stwarza warunki upowszechniania i równego dostępu do dóbr kultury” jest wciąż tylko niespełnioną obietnicą.
Felietony Michała Zadary publikujemy w piątki.