Spóźniony u nas o drobne sto lat kult celebrytów spowodował gwałtowne przewartościowanie tego, co w człowieku warte jest zauważenia oraz wysłuchania. Zwłaszcza w oczach mediów.
Żyjemy w kulturze ogłupiającego wrzasku. Na co dzień nie zdajemy sobie z tego sprawy albo wydaje nam się, że wszechobecny hałas, jeśli go w ogóle rejestrujemy, związany jest z faktem życia w mieście. Wystarczy wybrać się na osławione przez literaturę popularną rozlewiska i zapadnie cisza. W gruncie rzeczy nie do końca tak jest. Hałas jest w nas. Mówimy może ciszej niż Włosi, ale zasadniczo lubimy się wydzierać. Uświadomiłam to sobie dopiero, kiedy zamieszkałam Szwecji i musiałam nieco spuścić z tonu w sytuacjach publicznych. Do tej pory zdarza się jednak, że Szwed słuchający mojej rozmowy z drugim Polakiem odnosi wrażenie, że się kłócimy. Jest coś takiego w naszym sposobie mówienia. W zgrzytającym spółgłoskami języku. Wzajemnie sobie przerywamy. Wszyscy, jak jeden mąż. Zrozumienie, o co chodzi w polskich debatach telewizyjnych, jest dla mnie coraz częściej niemożliwe. Widzę czerwone, spocone i napięte twarze przeciwników (bo to nigdy nie są nastawieni na dyskusję ludzie, którzy chcą ze sobą porozmawiać i wzajemnie się usłyszeć) oraz ich poruszające się usta, słyszę też narastającą kakofonię głosów, spośród których czasem wybija się na prowadzenie wściekłe „proszę mi nie przerywać” albo „proszę dać mi skończyć”! Rzecz jasna, wciska się ono nachalnie w sam środek cudzej frazy.
Spóźniony u nas o drobne sto lat kult celebrytów spowodował gwałtowne przewartościowanie tego, co w człowieku warte jest zauważenia oraz wysłuchania. Zwłaszcza w oczach mediów. W USA podobna przemiana dokonała się na początku XX wieku. Historycy kultury twierdzą, że to wtedy społeczeństwo amerykańskie przestało skupiać się na tym, co jednostka sobą reprezentuje, przykładowo jakim jest obywatelem lub pracownikiem, a zaczęło analizować, jak ów osobnik jest postrzegany przez innych. Jakie robi na nich wrażenie? Culture of Character zostało zastąpione przez Culture of Personality. Nagle najistotniejsze okazało się to, czy masz fascynującą osobowość, czy jesteś atrakcyjny, magnetyzujący, energiczny, czy cię WIDAĆ. Wyobraźnią Amerykanów zawładnęły gwiazdy Hollywood.
W polskiej wersji podobny proces zaszedł dość niedawno i ma nieco bardziej przaśny wymiar. Zamiast Hollywood mamy kiepskie seriale i „Taniec z gwiazdami”, a zamiast magnetycznych osobowości – wydzierających się polityków i media, które z coraz większą siłą promują tego z nich, który mówi najgłupiej i najgłośniej. Dobrze to podsumował Sławomir Sierakowski w wywiadzie dla „Newsweeka”, wyjaśniając sukces Korwina-Mikke: „Szybko się zorientował, że jak na chama walnie kogoś, wszyscy będą go cytować kilka razy na godzinę, i tak było. Przecież tego, co powiedział u Moniki Olejnik o gwałconych kobietach, wszyscy nauczyli się na pamięć. A rozpoznawalność to waluta dzisiejszej polityki…”
W gruncie rzeczy nieważne, co mówisz, byle było cię często widać.
Media eksponujące coraz to bardziej kontrowersyjne wypowiedzi takich osób jak posłanki Pawłowicz czy Kempa, przyczyniają się do ich rosnącej popularności, nawet jeśli dziennikarze cytujący ich niezgodne ze standardami demokracji wypowiedzi robią to teoretycznie w imię krytycznej analizy politycznej rzeczywistości.
Sama spędziłam ostatni tydzień na bezustannym gadaniu w związku z promocją mojej powieści Rówieśniczki. Był to ciekawy czas, ale dobrze mieć go już prawie za sobą. Mimo że nauczyłam się w życiu skutecznie pokonywać nieśmiałość i niechęć do zabierania głosu w dużym towarzystwie, energię czerpię raczej nie z gadania, ale z pracy w skupieniu i ciszy. Dlatego tak ważna była dla mnie lektura książki Suzan Cain Quiet. The Power of Introverts in a World That Can’t Stop Talking, światowego bestselleru, który swoją popularność zawdzięcza temu, że udowadnia, iż z ludźmi, którzy wolą myśleć zamiast mówić, wszystko jest w jak największym porządku. Introwertyczność nie jest żadną wadą (choć narosło wokół niej mnóstwo stereotypów) tylko cechą, która daje człowiekowi możliwości i zdolności, jakich nie mają ekstrawertycy.
Introwertycy stanowią mniej więcej jedną trzecią ludzkości, różnią się od ekstrawertyków wcale nie tym, że są od nich bardziej nieśmiali (mogą być, ale nie muszą), tylko, ujmując rzecz najprościej, tym, że nie potrzebują tak dużo stymulacji jak ci pierwsi i w sytuacji, gdy ekstrawertycy czerpią energię z bycia w grupie, z imprezy ze znajomymi lub zespołowej pracy, introwertycy ładują baterie na kameralnych spotkaniach z jedną lub dwiema osobami, a jeszcze lepiej im na samotnym spacerze w parku lub na kanapie z książką. W kulturze amerykańskiej, w której ogromny nacisk kładzie się na umiejętności socjalne, a w szkole liczy się nie tylko nauka, ale i „popularność”, introwertycy są często postrzegani jako ludzie mniej wartościowi albo dziwni.
Myślę, że bardzo podobnie dzieje się w kulturze polskiej z naszym naciskiem na rodzinne biesiadowanie oraz kultem „towarzyskiej fajności” i bratania się. Jeszcze silniej widoczne jest to w pracy, gdzie od szefa oczekuje się, żeby był widoczny i głośny (co uważane jest za przejaw decyzyjności) i wszystko sam najlepiej wiedział, zamiast choć czasami słuchać innych. Apogeum faworyzowania głośnego ekstrawertyka widać oczywiście w świecie mediów, gdzie rządzi ten, kto gada dużo i z przeświadczeniem, że wie lepiej.
Podobnie jak Ameryka, choć z nieco innych względów, jesteśmy więc krajem promującym ekstrawertyczny ideał człowieczeństwa, choć wydaje się, że niczego bardziej nam dziś nie potrzeba, od mądrych introwertyków.
To oni są zazwyczaj najbardziej kreatywni (teoria względności została stworzona przez introwertyka, podobnie jak komputery Apple i parę innych wynalazków) i to oni – paradoksalnie – mają często umiejętność takiego zarządzania grupą, które pozwala na dopuszczenie do głosu kreatywnych jednostek.
Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, czegoś więcej na ten temat, polecam nie tylko książkę, ale też wykład Suzan Cain na TED talk: The Power of Introverts.
Tymczasem sama rozkoszuję się dźwiękiem słowa „cisza”. Coraz częściej odnoszę bowiem wrażenie, że niedługo zakrzyczymy się wzajemnie na śmierć. Jak na razie udało już nam się zakrzyczeć nasz zdrowy rozsądek, czego dowodem są kolejne, medialne kariery postaci z gatunku Marysi z Gorzowa.
Katarzyna Tubylewicz – pisarka, publicystka i tłumaczka, od trzynastu lat mieszka w Szwecji; w latach 2006–2012 była dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Strona internetowa autorki: www.katarzynatubylewicz.pl