Zwykle karmił synogarlice około południa. Przylatywały wcześniej i czekały cierpliwie na zewnętrznym parapecie. Stałam na palcach, starając się nie ruszać, i patrzyłam na ich czarne mądre oczy i ładne obróżki na tle jasnoszarych piór. Dziadźka szurając kapciami podchodził do okna z pokrojonym chlebem, w ręku miał kij ozdobny do zasłon. Kiedyś były takie kije. „Czemu odganiasz te inne ptaki?” – „Bo to gołębie, one zjadłyby wszystko same, a i tak mają dużo chleba na podwórku”. „A te szare ptaki nie?” –„Nie – tłumaczył cierpliwie – synogarlice nie lubią siadać na ziemi ani jeść ze śmietnika. Dlatego trzeba je karmić tutaj, wysoko”.
Wiedział, co mówi. W końcu był profesorem biologii. Na jego książkach o systematyce roślin do dziś uczą się pokolenia studentów. Mieszkał z nami od zawsze, to znaczy od tego zawsze, które pamiętam. Po prostu po wojnie uniwersytet przydzielił go do dużego mieszkania w łódzkiej kamienicy razem z moimi krewnymi. Kiedyś tak się robiło. Był częścią naszej rodziny, choć nigdy nie mówił o własnej. Bo też nie było już o czym, jego żona, trójka dzieci i matka, jak zresztą większość jego uczniów, zostały na zawsze za bramą wileńskiego getta. Krótko po jego ucieczce dokonano publicznej egzekucji trzydziestu pięciu osób jakkolwiek z nim spokrewnionych. On sam przeżył, ukryto go, choć kilka razy ratował się cudem z rąk łobuzów od historii. Po wojnie, podczas której ludzie okazali się znacznie gorsi niż zwierzęta, wrócił do swoich ukochanych roślin i pracy naukowej. I mieszkał z nami, dobrze wpisując się w naszą dziwną, posklejaną rodzinę.
Oprócz kłopotliwego czasach w PRL pochodzenia, które od owego pamiętnego marca przysporzyło mu wielu nowych przykrości, Dziadźka miał straszną tajemnicę: był homoseksualny. Tego nie mogła ścierpieć nawet moja bardzo liberalna światopoglądowo babka, wyliczając nieszczęsne chwile, kiedy przez przypadek wpadała na scenę z jakimś chłopcem „z opuszczonymi w dół portkami„ w roli głównej. Jej pamiętnik puchł wtedy od oburzenia, piętrząc się od opisów godnych raczej pani Dulskiej niż zdeklarowanej od lat trzydziestych komunistki. Historia obeszła się z Dziadźką łagodniej, wycinając po prostu kłopotliwą część biografii uwielbianego profesora i w ten sposób pozwalając na uczczenie go w wielu formach, które lubią naukowcy.
Właśnie o Dziadźce myślałam przez cały dzień, w którym ważył się los ustaw o związkach partnerskich w sejmie. Oglądałam ten żenujący cyrk, zastanawiając się, ile osób takich jak ja – faktycznie wychowanych przez osoby homoseksualne – ma takie samo uczucie głębokiego wstydu i niezgody na to, co się tam wydarzyło. W żadnym projekcie nie znalazł się zapis o adopcji, której właściwie doświadczyłam w dzieciństwie. Bo z Dziadźką łączyła mnie miłość, bliskość i zaufanie na poziomie rzadko osiąganym w „normalnych” rodzinnych relacjach. Jemu zawdzięczam wiele dziecięcych fascynacji, fantastycznych odkryć, które dzieliliśmy, i pierwszy kolorowy telewizor marki Rubin, kupiony dla mnie w prezencie.
Teraz nie mam już telewizora, głównie dlatego, że mogłabym w nim oglądać posłankę Pawłowicz, na widok której chce mi się krzyczeć. Ciągle nie mogę się otrząsnąć z tego, jak łatwo odbierać komuś podstawowe prawa, które samemu się posiada, a za to bez wstydu korzystać z jego pracy, dorobku naukowego czy choćby płaconych podatków. Mam fantazje o strajku tych, którym rzucono w twarz błoto słów o ich „nieprzydatności”. Jesteśmy nieprzydatni – dobrze. Od dziś nic nie tworzymy, nie piszemy, nie pracujemy dla tego kraju. Wała. Nie obejrzycie tu grosza z naszego PIT-u, żadnej wydanej książki, jednego zreperowanego kranu nawet. Są kraje, które bardziej zasługują na to, żebyśmy w nich tworzyli i mieszkali.
Tak, marzy mi się właśnie taka akcja. Masowa i na wielką skalę. Wtedy byśmy się naprawdę policzyli – ile mamy sytych gołębi, ile czekających na równouprawnienie synogarlic. I jak bardzo nam tych drugich nagle w społecznym ekosystemie brakuje. Nie mówię tylko o znacznym procencie populacji pozostającej poza heteroseksualną normą. Przecież tak samo „nieprzydatni” są według definicji Pawłowicz wszyscy ludzie, którzy dziecka nie chcą lub nie mogą posiadać. Bo chcieliby, ale się nie udaje. Bo ich nie stać. Bo boją się, że urodzą dziecko niepełnosprawne, a ktoś po drodze odmówi im badań prenatalnych lub aborcji. „Nieprzydatni” są single, dinksy, wszyscy my, którzy choć może i mamy dzieci, to nie chcemy mieć ich więcej i więcej. Bo posłanka PiS wypowiedziała głośno to, co większość sejmowej sali tylko myśli: utylitarność rozrodcza obywateli warunkuje posiadanie przez nich praw. To niech teraz posiadanie praw, i to równych, warunkuje jakąkolwiek przydatność nas dla państwa.
To oznacza koniec certolenia, koniec polityki małych kroczków i ściemy o kompromisach z opinią publiczną. Związki partnerskie – owszem, bo to wygodne i potrzebne rozwiązanie. Ale również małżeństwa i adopcja dla wszystkich. I szerokie prawa reprodukcyjne. Dość tej cywilizacji śmierci rozumu, która pod płaszczykiem chrześcijańskich wartości czyni z nas pośmiewisko dla całej Europy. Bo już i tak wszyscy wiemy, że istnieją w tym kraju obywatele drugiej kategorii. I jeśli choć o krok ustąpimy pola, akceptując ten fakt, jutro mogą się do nich zaliczać nie tylko ci o odmiennej orientacji, ale na przykład o innych poglądach czy pochodzeniu. A stamtąd niedaleko do muru jakiegoś nowego getta, za którym możemy się znaleźć ja, pan czy pani. Oczywiście po odpowiednim oskubaniu z dorobku i zapłaceniu wszystkich należnych podatków.