Dzień wcześniej pojechaliśmy po znicze. Zaraz
potem na Placu Barlickiego kupiliśmy wieniec ze wstęgą „Ostatnie pożegnanie”.
Michał przygotował żałobne tabliczki z tektury i złożył, gdzie trzeba,
odpowiednie pisma o zorganizowaniu akcji. O 18.00 byliśmy już pod betonowym
płotem, kryjącym za sobą gruzy. Razem z nami przyszło ponad dziewięćdziesiąt
osób, trochę społeczników, zaprzyjaźniona radna, media, ale większości ludzi
nie znałam. Razem żegnaliśmy
zabytkową zajezdnię tramwajową na ul. Dąbrowskiego w Łodzi. Zabytek sprzedały
prywatnemu inwestorowi za bezcen poprzednie władze. Ten szybko odzyskał pieniądze sprzedając wszystko, co na terenie było do sprzedania. Potem pozostało już tylko oczyszczenie gruntu. Nie pomógł
sprzeciw konserwatora. Zajezdnię w połowie września zburzono
w kilka godzin, rozpoczynając dzieło zniszczenia dokładnie o 16.00, kiedy
urzędnicy wyszli już z pracy.
Czemu prywatny właściciel to zrobił? Bo mógł.
Prawo jest wobec niego właściwie bezradne. Wiedział, że co najwyżej zostanie
ukarany 500 złotowym mandatem, jak inny łódzki burzymurek za zrównanie z ziemią
willi na ul. Wigury. Minister Zdrojewski wyraził kiedyś pogląd, że zabytków
jest za dużo i chętnie cofa wpisy do rejestru całym poprzemysłowym XIX-wiecznym
kompleksom fabrycznym, jak to się stało w przypadku nieistniejącej już Fakory.
Bo przecież co jest cenniejsze: jakaś stara fabryka w Łodzi, czy taki dajmy na
to Wawel. A minister od dawna chciałby przekazać wszystko, komu się da, i
zostawić sobie w ramach reprezentacji jedną operę, jeden teatr, jedno muzeum i
chyba też jeden zabytek. Dlatego lista zniszczeń podobnych, jak w przypadku
zajezdni na Dąbrowskiego, jest w Łodzi długa i – co szczególnie przykre –
dotyczy unikatowego dziedzictwa postindustrialnego z XIX wieku, które stanowi
bodaj jedyną cenną rzecz z przeszłości w tym mieście o nietypowej jak na
polskie warunki historii.
Łódź wyrosła nagle i z niczego. Jako
nieodrodne dziecko rewolucji przemysłowej podlegała innym procesom społecznym niż
reszta kraju. Szybko zyskała sławę „złego miasta”, głównie z powodu drastycznie
niskiej jakości życia większości mieszkańców i silnej przemocy na tle
ekonomicznym ze strony właścicieli i fabrykantów. Była polem eksperymentu
społecznego, który zakończył się zapomnianą dziś rewolucją 1905 roku – jedynym tak
dużym polskim wystąpieniem, w którym klasowy wątek sprawiedliwości społecznej
dominował nad motywami narodowymi. Być może z powodu tej nietypowej genezy Łódź
ciągle poszukuje swojej tożsamości, próbując rekonstruować swoją przeszłość.
Czasem w karykaturalny sposób, stawiając ołtarzyki „dobrym fabrykantom” czy
czcząc wyimaginowaną sielską koegzystencję czterech kultur: żydowskiej,
niemieckiej, polskiej i rosyjskiej. Jednak jedyne, co w warstwie materialnej
nam zostało, to właśnie liczne niszczejące poprzemysłowe zabytki. Nic dziwnego,
że im ich jest mniej, tym większy spontaniczny protest przeciwko ich
dewastacji. Nie wiem, które jeszcze miasto w Polsce ma tylu
Społecznych Opiekunów Zabytków lub tak dużą ilość organizacji pozarządowych
działających w tej dziedzinie.
Wątek przemocy, początkowo wobec włókniarek i
robotników, teraz również wobec murów, jest w Łodzi obecny od początku jej istnienia.
Słowo „inwestor” jest dziś złotym kluczem do wykupienia następnych zabytkowych
kwartałów i zrobienia z nich bieda-parkingów po uprzątnięciu ceglanego pyłu z
rozbiórki. A jeśli już gdzieś mityczna inwestycja rzeczywiście powstaje, to w
raczej wielkim baraku na obrzeżach miasta, gdzie w urągających bezpieczeństwu i
prawu pracy warunkach tyrają ludzie nie mający innego wyboru. Natomiast jeśli
jakiś wariat zdecyduje się zlokalizować swoją działalność bliżej śródmieścia,
musi liczyć się z tym, że – jak w przypadku firmy ENKEV – dostanie nagle
wiadomość o planowanym w miejscu jego zakładu Nowym Centrum Łodzi, na które co
prawda władze nie mają jeszcze konkretnego pomysłu, ale na pewno wiadomo, że
będzie niezwykle reprezentacyjne.
Na razie po raz któryś palą się znicze pod
kolejnym straconym kawałkiem miasta, społecznicy protestują, a radni apelują
do posłów, bo co innego mogą zrobić. Za kilka lat, kiedy pozostanie tylko
ceglany pył i bieda-parkingi, trzeba będzie zbudować łódzką tożsamość na czym
innym niż zabytki. Zawczasu uprzedzam łódzkie władze, że jest jeszcze coś, na
czym oprócz starych cegieł można się w tej sprawie oprzeć. Nie wiem natomiast,
czy spodoba się to dewotom czczącym „świętą własność”, nowym fabrykantom i
wszelkim potencjalnym inwestorom. Bo drugim wątkiem silnie wpisanym w łódzką
tożsamość jest rewolucja. Żadne tam powstanie, czysta czerwona rewolucja w
obronie godnych warunków pracy i życia. A kiedy nie pozostanie już nic innego,
nie ma żadnej gwarancji, że w końcu nie nadejdzie.