Gdyby z listy beneficjentów jednego procentu skreślić organizacje, które stanowią łatkę na uciekające od swoich funkcji państwo, pewnie zostałoby ich niewiele.
W połowie października przyszła do mnie gruba przesyłka. Nie musiałam jej otwierać, wiedziałam, co zawiera. Jak co roku fundacja „Pomóż i Ty” przysłała mi kartki zaprojektowane przez podopiecznych, dostosowane wielkością koperty i list, w którym prosi mnie o wsparcie. Coroczne prezenty od tej zacnej instytucji, której wiele lat temu niebacznie podarowałam 30 złotych, wzbudzają we mnie tępą rozpacz. Nie wiem, ile kosztuje wyprodukowanie takiego pakietu, na oko co najmniej 6-7 złotych z kosztami doręczenia. Ponieważ razem z darowizną fundacja weszła w posiadanie moich danych, skrupulatnie z nich korzysta, pomimo moich listownych i ustnych protestów. Bezskutecznych. Moje trzy dychy dawno zjadły już koszty kolejnych stert pocztówek, lądujących uparcie w mojej skrzynce, a potem w koszu na śmieci. W ten sposób stałam się mimowolną beneficjentką fundacji, choć na jej stronie widzę wiele dzieci, które bardziej ode mnie potrzebują pomocy.
„Pomóż i Ty” deklaruje, że „działa w sferze pożytku publicznego”, choć nie znalazłam informacji, że jest klasycznym OPP mogącym zbierać pieniądze z 1 procentu, który odpisujemy od podatku. Nachalny i kosztowny marketing, który uprawia, molestując mnie corocznym eleganckim pakietem, jest niczym w porównaniu z bezwstydną kampanią, jaką prowadzą niektóre organizacje pozarządowe przed terminem złożenia PIT-ów. Ogłoszona niedawno lista szczęśliwców, którzy skorzystali z 1 procentu, zawiera dużo nazw, które kojarzą mi się z horrendalnie drogą lakierowaną wkładką w tygodniku opinii lub z pornografią nieszczęścia i biedy, która przewija się w tym okresie przez ekrany telewizorów.
Studiując listę, można dojść do kilku smutnych wniosków i jednego wesołego, o czym nieco później. Przede wszystkim gros prawie półmiliardowej puli jak zwykle dostali najsilniejsi. Ponad połowa sumy przypadła na 50 pierwszych miejsc na siedmiotysięcznej liście. Oznacza to, że mniej niż 1 procent OPP zgarnął więcej niż pozostałe 99 procent.
Rozwarstwienie w dochodach organizacji jest wzorcowym odbiciem wolnorynkowych warunków panujących w sektorze: silny może więcej, a często walka toczy się nie na jakość, ale na marketing.
Jeśli na podstawie przeznaczenia 1 procentu stworzyć modelowe postaci będące odbiciem polskiej charytatywności, na czele stawki mielibyśmy chore lub niepełnosprawne dziecko trzymane w ramionach celebrytki przed kamerami komercyjnej telewizji. Tyły obstawiałby anonimowy narkoman lub alkoholik, który próbuje się leczyć w niewielkiej miejscowości i od czasu do czasu lubi pograć w piłkę w regionalnym ośrodku sportu. Jest to oczywiście duże uproszczenie, które nie wyczerpuje panoramy aktywności wszystkich obdarowanych. Obraz ten pokazuje jednak utrzymujący się od lat trend: chętniej dajemy na to, co wzbudza w nas współczucie i w różnej formie jest poparte silnym medialnym przekazem.
Tabela z wynikami obnaża też naszą nieufność. Od lat największymi wpływami cieszą się OPP prowadzące subkonta, za pomocą których swój 1 procent można skierować na pomoc konkretnej osobie lub na wybrane zadanie, na przykład pomoc szkole, do której chodzi nasza pociecha. W ten sposób niby wiemy, na kogo lub co wydajemy pieniądze, choć niezbyt dokładnie jesteśmy informowani, ile z nich pobierane jest jako swoista „prowizja” dla danej organizacji. Ten endemiczny polski wynalazek pomimo głosów o wypaczaniu idei pożytku publicznego wciąż trzyma się dobrze dzięki lobbingowi największych graczy. W większości traktujemy 1 procent nie jako część pieniędzy publicznych, ale własnych. I chcemy je w odruchu serca przekazać nie na rozwój działań trzeciego sektora, ale na cierpiącą Ewę czy Mareczka.
I to właśnie wkurza mnie w tym wykazie najbardziej, bo Ewa czy Mareczek powinni być leczeni, rehabilitowani i edukowani z zupełnie innych funduszy. Mamy w tym kraju jakiś NFZ i podobno bezpłatną oświatę. Gdyby skreślić z listy wszystkie organizacje, które stanowią łatkę na uciekające galopem od swoich funkcji państwo, pewnie zostałoby tam naprawdę niewiele pozycji.
„Opozycją do dobroczynności jest solidarność. Odpowiedzialność za biednych jest odpowiedzialnością wszystkich ludzi, wszyscy powinniśmy funkcjonować w solidarnym systemie. Wszyscy powinniśmy mieć takie same prawa. Oznacza to, że każdy w danej grupie powinien mieć prawo dostępu do służby zdrowia” – mówi Tsafrir Cohen, krytykując cały system charytatywności w wywiadzie dla „Kontaktu”. I ma rację, bo jeśli wydając ponad sto miliardów na armię, nie potrafimy jako społeczeństwo zapewnić leczenia ciężko chorym dzieciom, o narkomanach i alkoholikach nie wspominając, to możemy pożegnać się z ideą pożytku publicznego.
Przy deficycie solidarności w pierwszej kolejności uzupełniany będzie pożytek osobisty, zwłaszcza ten kierowany do najsłabszych, czyli na przykład chorych dzieci. Nie ma w tym nic dziwnego.
Dopóki państwo nie będzie w prawidłowy sposób spełniać swoich obowiązków, zamiast społeczeństwa obywatelskiego będziemy budować społeczeństwo łatające. Respirator tu, proteza tam.
Nigdy nie wyjdziemy z błędnego koła dolewania do pustego. Chory system subkont i spalający fundusze marketing nieszczęścia są tylko wynikiem, a nie powodem tej sytuacji. Państwo dysfunkcyjne w zakresie usług socjalnych zawsze będzie skutkować tym, że czytanie corocznego rankingu 1 procenta będzie brodzeniem w morzu indywidualnego nieszczęścia.
Jestem zdecydowanie za tym, żeby każdemu wyborcy przed wizytą w lokalu wręczać ostrzegawczą ulotkę: „Pamiętaj, głosując na partię rozmontowującą usługi socjalne, sprawiasz, że gdzieś w Polsce płacze mały Mareczek. Będziesz chciał dać mu na leczenie tę część swojego podatku, za którą mógłbyś ufundować Mareczkowi nieco lepszy świat”. Nie wiem, czy to by podziałało, bo to jednak skomplikowana konstrukcja.
Przez dwadzieścia lat udało się przekonać większość z nas, że sektor pozarządowy nie ma innych zadań niż karmienie sierot i budowanie schronisk dla bezdomnych kotków.
Wszelkie zajęcia wykraczające poza doraźną i zrozumiałą pomoc są traktowane przez opinie publiczną jako ponadprogramowe. Być może stąd marna obecność na liście zwycięskich OPP działań związanych z kulturą czy inwestycjami w zorganizowany czas wolny i budowanie więzi społecznych. Właściwie tylko ZHP, rozproszone po rankingu na poszczególne chorągwie, może mówić tu o dużym sukcesie.
Ale dość lamentów. Jest jedna rzecz, która w zestawieniu bardzo mnie ucieszyła. W ścisłej czołówce, na 12. miejscu, znalazł się polski Greenpeace. Żadnych subkont, żadnych pocztówek. Za to radykalne akcje w obronie czegoś tak dla Polaków abstrakcyjnego jak środowisko. Dla mnie wzór tego, czym powinien być ustawowy pożytek publiczny na rzecz ogółu społeczności. Stało się tak nie tylko dzięki przełamaniu stereotypu „złego ekologa” i pozytywnej zmianie mentalności, jaka chyba w nas powoli następuje. Dominik Zgódka, szef działu fundraisingu Greenpeace’u, zapytany o źródła sukcesu, dodał do tego ważny element: kontakt bezpośredni z darczyńcami. Faktycznie, Greenpeace jako jedna z niewielu organizacji uparcie i przy każdej pogodzie wysyła na ulice miast młodych ludzi, którzy namawiają do zadeklarowania niewielkiej kwoty zasilającej stale konto organizacji. Wymaga to cierpliwości, rozmowy, sporego poświęcenia. To właśnie od tych drobnych donatorów pochodzi też najwięcej wpłat z 1 procentu, które Greenpeace przeznaczy na swoje przyszłoroczne działania. A suma jest niemała, prawie 4 miliony złotych.
Nie wiem, czy ten pojedynczy przypadek jest jakąś jaskółką zmiany w podejściu do dysponowania 1 procentem z PIT. Być może po dziesięciu latach funkcjonowania tego mechanizmu należałoby wyciągnąć jakieś szersze wnioski i zrewidować działanie narzędzia, które zamiast impulsem zmiany, stało się systemową zapchajdziurą, w dodatku niezbyt sprawiedliwie dystrybuującą środki. Jak na razie jednak wszyscy wyglądają na zadowolonych: państwo, bo zamiast wydawać na protezy może kupować Rosomaki; największe OPP, bo z tego interesu żyją; opinia publiczna, bo w powszechnym przeświadczeniu sprawiedliwie poszło na kotki i sierotki. Tylko płaczących Mareczków jakoś z roku na rok nie ubywa.