O czym mają mówić media, jeśli dyskusji brak, a jedyne, co wzbudza ekscytację, to pojedynki na hasła tak puste jak balony towarzyszące konwencjom.
Chodź tu, mój szogunie, zawsze trzeba rozmawiać, odbudujemy Polskę – patos, a wraz z nim żenada przelewają się przez Polskę. Nie wynika to z charakteru naszej z trudem budowanej demokracji czy też z mizerii programowej stronnictw. Jest to rezultat triumfu postpolityki nad mocą sprawczą społeczeństw. Specjaliści od PR-u towarzyszący części kandydatów uznali, że w kampanii można milczeć, nie podejmować debat (jakby kampania była czymś więcej niż debatą właśnie) albo decydować o doborze interlokutorów na podstawie profetycznej zdolności poznania wyników wyborów, które odbędą się w maju.
Byłoby to dość zabawne w kraju o utrwalonych tradycjach i instytucjach demokratycznych. Tymczasem takim krajem nie jesteśmy. Kilka lat demokracji w latach dwudziestych XX wieku i ustrój budowany po 1989 r. to nie tradycja, to dopiero jej wątły zaczątek. Niszczenie debaty politycznej, zastępowanie jej wiecami i oświadczeniami charakteryzuje ustroje odmienne od liberalnej demokracji. Niszczy też przekaz medialny trafiający do obywatelek i obywateli naszego kraju. Ale o czym mają mówić media, jeśli dyskusji brak, a jedyne, co wzbudza ekscytację, to w najlepszym razie pojedynki na hasła tak puste jak balony towarzyszące konwencjom.
Brak debaty politycznej pomiędzy wszystkimi kandydatami i kandydatkami, którzy i które zbiorą po sto tysięcy wymaganych podpisów do rejestracji komitetów, będzie znakiem zaniku, a nie rozwoju demokracji i jej instytucji w Polsce.
Wprowadzi kolejny niebezpieczny zwyczaj polityczny – obok innych zwyczajów: odrzucania projektów opozycji parlamentarnej, co sprowadza sejm do roli maszynki, którą mogłoby obsługiwać kilkunastu, a nie kilkuset posłów; uznawania każdej afery w sferach władzy za histerię opozycji, co wydaje się jedynym praktycznym wnioskiem, jaki koalicja PO-PSL wyciągnęła z niegdysiejszej komisji Rywina; traktowania polityki zagranicznej jak politycznego szantażu w imię niemożliwej jedności (w miejsce debaty o realnej sytuacji i wynikających z niej szansach i zagrożeniach); działania wyłącznie doraźnego, zamiast tworzenia długofalowych polityk państwa, zarówno w sferze ekonomicznej, jak i społecznej, których nie można oddzielić.
Prawdziwym zagrożeniem nie jest więc jedynie niesmak i obojętność społeczeństwa wobec polityki. Gorsze jest to, że zła praktyka polityczna ugrupowań mieniących się nowoczesnymi i europejskimi może zostać użyta już niedługo przez tych, którzy silnej i zjednoczonej Europy nie chcą, mamiąc siebie i innych mitami o peryferyjnych potęgach Budapesztu i Warszawy.
I trudno wtedy będzie powiedzieć, że powinno być inaczej, skoro od ośmiu lat jest tak samo.
Dziś mamy czas na to, by w ogniu politycznego sporu bronić polityki europejskiej, praw obywatelskich, praw reprodukcyjnych kobiet, praw mniejszości seksualnych do szczęścia i miłości, praw ekonomicznych i wolności światopoglądowych czy państwa przyjaznego obywatelkom i obywatelom. Brak debaty o tych sprawach będzie politycznie obciążał tych, którzy jej nie podjęli. Na szkodę wątłej polskiej demokracji i nas wszystkich.