Moi znajomi się zmówili i dzwonią do mnie, żeby pogratulować mi zdobycia Paszportu Polityki. „Nominowali cię za Heroinę, nominowali za Węża w kaplicy, to teraz dali ci łącznie”. Teoretycznie wygląda to na złośliwość względem Szczepana Twardocha, ale obawiam się, że pod złośliwością wobec Twardocha kryje się złośliwość wobec mnie – takie małe przypomnienie, że o nagrodach dla mnie jakoś nic nie słychać. Mógłbym na to odpowiedzieć dostojewsko i dostojnie: „Za to, co ja piszę, nagród nie dają”. Ale byłaby to nieprawda. Drodzy Przyjaciele, ja też czasem dostaję jakąś nagrodę, tylko zawsze są to nagrody mało spektakularne, bo honorowe. Jak zauważył profesor Czapliński, przy nagrodach literackich nikogo nie obchodzi, jakie mądre osoby je przyznają, tylko ile kasy dostanie wydobyty na chwilę z nicości gryzipiórek. To dla mediów jedyny interesujący aspekt nagród literackich: coś tam skrobał na swoim poddaszu, stukał w starego laptopa, aż tu nagle reflektory, flesze i sto tysięcy, albo przynajmniej dwadzieścia. Nic więcej się nie liczy. No chyba, że na rozdanie nagród literackich przyjdzie Andrzej Wajda. Sam widziałem, jak podczas finału Nike fotoreporter bezceremonialnie położył się na finalistce Indze Iwasiów, żeby sfotografować siedzącego za nią Wielkiego Reżysera.
No więc nie dostaję nagród pieniężnych, nie korzystam też ze stypendiów. Jestem wielkim zwolennikiem stypendiów dla pisarzy, ale mam rączki, mam nóżki, potrafię na siebie zarobić, więc ze stypendiów niech korzystają inni, bardziej potrzebujący koledzy. Na przykład Twardoch, któremu kasa z Paszportu Polityki na pewno się przyda, ponieważ, jak zdradził prasie, nie umie pracować na posadzie, a lubi się dobrze ubierać.
Ale do rzeczy, bo tematem tego felietonu nie jest Szczepan i nie jestem nim też ja. Chodzi o pisarza o wiele bardziej dochodowego i wpływowego niż Szczepcio i Tomcio, czyli Twardoch i Piątek razem wzięci. Dokładnie, chodzi o pisarkę Małgorzatę Musierowicz. Małgorzata Musierowicz jest fenomenem, można zaryzykować stwierdzenie, że wychowała parę pokoleń polskich kobiet z warstwy inteligencko-mieszczańskiej, a może i nie tylko kobiet, bo męskich czytelników też miewa. Oczywiście, nie da się ukryć, że literatura uprawiana przez Małgorzatę Musierowicz zawiera potężną dawkę eskapizmu. Ale ja nie mam nic przeciwko literaturze eskapistycznej. Pamiętam, co powiedział Tolkien, kiedy brytyjscy krytycy oskarżali go o eskapizm: „Kim są ci ludzie, co mają taki problem z tym, że inni ludzie gdzieś uciekają? Najwyraźniej to klawisze”. Kiedy esteci z pisma „Lampa” zaatakowali Elizę Szybowicz i Igora Stokfiszewskiego za zaangażowanie polityczne i stosowanie społecznej analizy dzieła literackiego, broniłem Igora i Elizy, bo uważam, że jedną z najbardziej zajebistych rzeczy w literaturze jest to, że może ona łączyć zaangażowanie estetyczne z etycznym, dobro i piękno – a zaangażowanie polityczne jest po prostu praktyczną formą zaangażowania etycznego. Ale z drugiej strony podpisuję się prawą i lewą ręką pod tym, co powiedziała Jeanette Winterson: literatura eskapistyczna, baśnie, fantastyka, estetyczne odjazdy z Aladynem, królem Arturem i romantycznymi kochankami są człowiekowi niezbędne, także po to, żeby walczył i zmieniał rzeczywistość. Bo bez baśni nie ma utopii. Jak mówi Winterson: „Jeśli mamy wyobrazić sobie lepszy świat, musimy najpierw nauczyć się tego, że w ogóle możemy marzyć o jakimś innym”.
Literatura eskapistyczna jest więc polityczna i nawet konserwatysta Tolkien może dodać skrzydeł na przykład strajkującemu pracownikowi. A jeszcze bardziej polityczna była literatura eskapistyczna w PRL. Była manifestacją niezależności jednostki, wyobraźni, ludzkiego ducha – przeciwko systemowi i produkowanej przez niego szarej mazi, która wszędzie próbowała się wcisnąć. Najwrażliwsze i najoporniejsze jednostki względnie małe grupy rodzinne opancerzały się przeciwko systemowi, starając się żyć innym, zastępczym życiem, siłą rzeczy bardziej rozgrywającym się w sferze duchowo-emocjonalno-imaginacyjnej niż w brzydkiej rzeczywistości materialnej. Z tych czasów wywodzi się właśnie pisarstwo Musierowicz, jej filozofia, teologia i mistyka: tak zwana teoria wysp, stworzona przy udziale jej przyjaciela i mentora, wybitnego teatrologa, Zbigniewa Raszewskiego. Teoria wysp jest bardzo prosta: parszywego świata nie zmienimy, ale możemy tworzyć małe wyspy czy też oazy, w których się zamykamy i w których żyjemy według naszych zasad: dobro jest nagradzane, inteligencja stymulowana, a wszystko przepaja ciepło i światło. Teoria ta – a tym bardziej praktyka – jest mocno ekskluzywistyczna (no bo przecież nie wpuścimy do nas kogoś, kto ma znamiona Zewnętrznej Parszywości, bo jeszcze nam zrobi kupę na środku naszej rajskiej wyspy), ale ten ekskluzywizm jest łagodzony przez zasadę promieniowania. Nasi rajscy wyspiarze starają się promieniować na zewnątrz, chodząc po mieście i posyłając ludziom uśmiechy, albo dając wrednej sąsiadce kawałek ciasta. Przede wszystkim jednak podejmują działania obronne, bronią swych małych, ale świętych przestrzeni i symboli przed otaczającym je światem. Profesor Dmuchawiec walczy w swoim liceum o popiersie Katona niczym o krzyż (chociaż jego przełożony, komunista, całkiem sensownie go upomina: „Niech pan sobie przypomni, jaki on miał stosunek do niewolników”). Rodzina Borejków, zamiast uczestniczyć w PRL-owskiej walce o kawałek mięsa, recytuje wiersze łacińskich poetów nad talerzem szarych klusek (dla niewtajemniczonych: szare kluski nie dlatego są szare, bo komunistyczne i wstrętne – wręcz przeciwnie, to sztandarowe i całkiem smaczne, chociaż rzeczywiście tanie, danie kuchni poznańskiej). Ten ostatni obraz jest bardzo charakterystyczny, bo pokazuje z czego Musierowicz lepi swoją mikroutopię. Pisarka próbuje połączyć dwa światy, dwie tradycje, które w polskiej historii nieraz kłóciły się ze sobą: tradycję inteligencką zaboru rosyjskiego (klasycznie wykształcony pan Borejko jest z Litwy) i tradycję mieszczańską zaboru pruskiego. Używając ulubionej przez autorkę symboliki mistyczno-kulinarnej, drożdżowa pyza-pampuch z łaciną-boćwiną dają odpór PRL-owskiej paskudnej brei.
No dobrze, ale w międzyczasie komunizm upadł. Można uznać, że w totalitaryzmie teoria wysp miała jakiś sens – była to jedna z nielicznych sensownych metod obrony przed wszechobecną paskudną rzeczywistością, której zmieniać nie było wolno (albo wiązało się to ze sporym ryzykiem), więc trzeba się było przed nią chować. Ale w posttotalitaryzmie? Czytając książki Musierowicz napisane po 1989 roku, można dojść do wniosku, że autorka nie bardzo rozumie, co się dzieje. Więcej: jest przestraszona – czasem zachwyca się jakimś drobiazgiem typu czysty obrus w kapitalistycznym barze, ale to nie zmniejsza jej ogólnego dyskomfortu. Tym, co najbardziej przeszkadzało jej w komunizmie, było chamstwo i chciwość, pazerność, walka o kawał mięcha. Prawdopodobnie miała nadzieję, że po upadku PRL-u nastąpi harmonijne połączenie wysp dobra w jeden archipelag, który promieniując na całą Polskę, usunie chamstwo i chciwość. Niestety, okazało się, że w kapitalizmie chamstwo i chciwość kwitnie jeszcze piękniej niż w komunizmie i nadal trwa walka o kawał mięcha, tyle, że trochę większy (wydęty od wstrzykiwanej wody z wypełniaczami, dodałbym). Mam wrażenie, że to rozczarowanie było dla pisarki niezwykle bolesne, bardziej bolesne niż sam komunizm. Zawiedziona w swoich nadziejach, przerażona autorka odruchowo wraca do swojej starej sprawdzonej metody. Chowa się na wyspie. I tym razem chowa się na amen. Dawniej jej ogląd komunizmu był w jakiś sposób autentyczny i przenikliwy: potrafiła poprzez szczegół ukazać całe zło tamtego świata, jej detale miały wartość metafory. Teraz to nie metafory, tylko klisze. W Córce Robrojka mamy więc schematycznego złego biznesmena typu Dziany Wąsacz, który jest przewidywalny i jednowymiarowy: niby typowy skurwiel naszych czasów, wiadomo, goni tylko za mamoną – ale ta pogoń za mamoną jest czymś abstrakcyjnym, nie jest żywa, nie za bardzo można poczuć, czemu ten człowiek jest zły, w pułapkę jakich namiętności i zależności się wplątał – dlatego nie prześwituje przez niego zło świata, w którym teraz żyjemy. Nic w ogóle przez niego prześwituje.
Tak jest, bo Musierowicz na nasz nowy świat nie patrzy, odwraca się od niego, od czasu do czasu serwuje nam tylko jakąś wymuszoną kliszę. Schowała się na wyspie, więcej: wsadziła w głowę w nadmorski piasek razem z całą rodziną Borejków. Oni, tak jak ich twórczyni, przestali patrzeć na świat. Zobaczmy, jak wygląda ich życie w ostatniej powieści Musierowicz: McDusia. Tytuł zdaje się obiecywać, że tym razem autorka jednak zmierzy się z McŚwiatem. A gdzie tam. Borejkowie wyrzucili telewizor, odwrócili się od polityki i komercji. Dzieci z tej rodziny rozkoszują się poezją, którą piszą i deklamują. Nie grają w gry komputerowe, nie siedzą na fejsie, nie oglądają pornoli. Główny bohater drży ze strachu i wstydu, aby tylko nie zobaczyć nagich kolan i ramion swojej ukochanej (zaraz ją przykrywa jakimś kocem czy szalem). Internetem posługuje się tylko jeden chłopak, żeby korespondować z obiektem swojej nieszczęśliwej i odległej miłości – bo tu każdy jest romantycznie i aseksualnie zakochany. Każdy – poza czarną owcą rodziny, Laurą, która kocha się romantycznie i seksualnie, więc krewni traktują ją trochę jak dzikie zwierzę, a trochę jak bombę z opóźnionym zapłonem. Jedynym elementem McŚwiata jest to, że Magdusia-McDusia lubi frytki z McDonalda i o zgrozo, „strzela oczyma do chłopaków”, co oczywiście zostaje potępione przez ciotkę Idę. Najsmutniejszą rzeczą jest chyba ewolucja Florka Baltony i jego żony Patrycji. Na początku lat 90. licealista Florek, miłośnik filmów Jarmuscha, założył własną „kwiaciarnię rockową” i było to sympatyczne: jego prywatny biznes wnosił ożywienie do postkomunistycznej szarzyzny. Teraz Florek jest właścicielem sporej, zupełnie nie-rockowej firmy, szacownym badylarzo-kwiaciarzem – i w związku z tym zgłupiał zupełnie. Zapuścił wąsy (czemu?!) i zachwyca się wojami Mieszka I czy też Bolesława Chrobrego (czemu?!). Jak widać, szybko gdzieś nam wyparował potencjał emancypacyjny kapitalizmu. Jeszcze gorzej powiodło się jego żonie, Patrycji. Z niezależnej i odważnej dziewczyny stała się tępą, tłustą i kompletnie nijaką krową.
Wszystko to jest bardzo duszne, a przede wszystkim – kompletnie nieprawdziwe. Młodzież niegrająca w gry komputerowe, niesiedząca na fejsie, nieoglądająca pornoli, tylko zachwycająca się Kochanowskim i Horacym – coś takiego można jeszcze sobie wyobrazić w realiach komunistycznych: wtedy gry elektroniczne, bardzo prymitywne, ledwo-ledwo się zaczynały (choć i tak były obiektem pożądania wielu moich kolegów z podstawówki), nie było fejsa, pornole z przemytu były trudno dostępne, a komunizm był nie tylko wylęgarnią chamstwa, ale także inteligentów: kulturę wysoką stawiał na piedestale i dzięki temu snobizm na poezję wśród licealistów nie był wcale rzadkim zjawiskiem. Tak było wtedy, ale dzisiaj ten słodki obrazek jedzie obrzydliwym fałszem na kilometr – szczególnie, gdy dodamy do tego wstydliwego młodzieńca, który nie śmie spojrzeć na kolana ukochanej. Zaraz, powiedzą Państwo, ustaliliśmy już, że Małgorzata Musierowicz uprawia literaturę eskapistyczną, a literatura eskapistyczna ma swoje prawa. Tworzy sztuczne światy, już taka jej uroda. Jasne. Nie chcę występować w roli Tolkienowskiego klawisza. A jednak gryzie mnie wątpliwość: czy ucieczka powinna być aż tak łatwa? Czy jednak nie jest lepiej dla czytelnika, kiedy eskapistyczny sztuczny świat jest trochę bardziej wyrafinowany albo trochę bardziej żywy? Musierowicz przecież poszła po linii najmniejszego oporu, wykonała gest mechaniczny i łatwy. Wzięła swój świat wysp, stworzony jako odpowiedź na komunizm i pod jego presją – i wstawiła go w zupełnie inne, kapitalistyczne warunki. Jako schronienie przed komunizmem, ten świat jakoś funkcjonował. Jako schronienie przed kapitalizmem, jest całkowicie niewiarygodny.
I nawet dla samej autorki, nie jest do końca skuteczny. Albowiem w tym świecie od czasu do czasu pojawiają się Oni. Orkowie. Nieludzkie i niezrozumiałe istoty, które nie wiadomo skąd się wylęgły, pewnie z mroku. Nie mówi się o nich nawet „dresiarze” czy „bandyci” – są zbyt źli, aby być nazwani. To oni biją się w nocy na mieście, to oni maltretują Gabrielę, to oni napadają na Ignasia i Magdusię (Ignaś ich pokonuje, waląc po łysych głowach ciężką, metalową Kłódką Miłości – szacun, Pani Małgorzato, Tomasz Piątek by tego nie wymyślił – i autorka nie informuje, czy Źli tę metalową Miłość przeżyli). Skąd się biorą w Polsce takie diabły? – pytał kiedyś opozycyjny poeta w wierszu o zomowcach i sam sobie odpowiadał – To chłopcy od wideł, pełno ich w Polsce. Nie wiem, jak poeta, ale ja rozumiem ten wiersz nie jako wyśmiewanie zomowców (że chamy), tylko jako przypomnienie, że to bieda rodzi agresję (jakkolwiek by później system tą agresją nie manipulował). Otóż Musierowicz najwyraźniej nie zdobywa się na taką refleksję, albo przed nią ucieka. Nie chce przyznać, że gdy wartościowi ludzie zamykają się na swoich wyspach i przestają interesować się społeczeństwem, wtedy społeczeństwo gnije, głupieje, rozwarstwia się i rodzi potwory, potwory zrodzone z biedy, zawiści i ogłupienia. Czarowny świat wysp jest zarazem hodowlą bandytów. Można uznać jego zasadność w totalitarnym komunizmie, który zabraniał pozawyspowego działania (chociaż i wtedy byli tacy, którzy wbrew zakazom łączyli swoje wyspy i zapraszali do nich coraz większego grupy ludzi, aż się z tego narodziła Solidarność). W świecie posttotalitarnym, gdzie nikt nam pozawyspowego działania nie zabrania, to pozawyspowe, społeczne działanie jest naszym ludzkim i obywatelskim obowiązkiem.
Takiej refleksji oczekiwałbym od pisarki, która brzydzi się naszym nowym światem chciwości i egoizmu, która zawsze dawała do zrozumienia, że mimo swojego katolicyzmu stoi po stronie otwartego umysłu. Ale takiej refleksji nie ma. Autorkę, która niegdyś wzywała do powszechnego miłosierdzia wobec wszystkich włącznie z żebrakami, dzisiaj ogranicza nie tylko ogólny pesymizm co do „świata zewnętrznego”, ale także – mimo deklarowanego potępienia egoistycznego kapitalizmu – prymitywne neoliberalne schematy. Komu pomaga się w McDusi? Ano biednej kobiecie, ale tylko takiej, która założyła własną firmę i robi pierogi. A pomaga się w ten sposób, że kupuje się od niej te pierogi. Chrześcijańskie miłosierdzie zostało rzucone na rynek. Ma funkcjonować za pomocą mechanizmów rynkowych. I ma dotyczyć przede wszystkim tych, którzy stali się podmiotami rynkowymi.
No cóż, najwyraźniej otwartość umysłu Małgorzaty Musierowicz nie zawsze jest otwarta. Przypomina mi się rozmową, jaką odbyłem z pisarką w latach 90. Powiedziała mi, że władze Poznania, inspirując się jej powieścią Noelka, zorganizowały plenerową Wigilię dla bezdomnych. Niestety, wyznała Musierowicz z wyrazem wielkiego strapienia na twarzy, do imprezy podłączyli się krysznowcy i też zaczęli karmić żebraków.
Zabrakło mi refleksu, żeby jej przypomnieć, iż właśnie Noelka kończy się wierszem Williama Blake’a:
Kochajcie boski ludzki kształt
W Żydzie i w poganinie
Gdzie Miłość z Miłosierdziem trwa
Tam Bóg ma swe świątynie